B10 – Swojskie klimaty …

„Swojskość” … co to w zasadzie znaczy? Słownikowo oczywiście wiem, ale tak w praktyce? Coś dobrze znanego, oswojonego, pochodzącego stąd. W dzieciństwie i w młodości nie przepadałem za tym słowem, bo kojarzyło mi się z jedzeniem – głównie z wędlinami – o dość charakterystycznym smaku i z własnym, najczęściej wiejskim, wyrobem. Zdecydowanie wolałem „sklepowe”. I gdy już prawie zapomniałem o tym słowie, to w połowie lat 90-tych pojawił się program telewizyjny „Swojskie klimaty”. Musiał być chyba nadawany w weekendy, bo mogłem go oglądać tylko wtedy gdy wpadałem w odwiedziny do rodzinnego domu (lata 90-te i początek lat dwutysięcznych to moja luka telewizyjna, kiedy w zasadzie nie oglądałem tego medium). I znów z tą wiejsko-folkową tematyką nie było mi po drodze. Ale któremu młodemu jest? Ludowo-swojskie klimaty zaczęły do mnie docierać dopiero w okolicach trzydziestki i to przede wszystkim za sprawą muzyki. Poznałem wtedy lubelską Orkiestrę Świętego Mikołaja i ich swoiście transową muzykę, opartą na folklorze Łemkowszczyzny i Huculszczyzny. Oczywiście można zadać pytanie czy to faktycznie swojska dla mnie muzyka, czy też po prostu folk, taki sam jak muzyka inspirowana kulturą Aborygenów, tradycyjną muzyka chińską czy bałkańskie wariacje Bregovića? No właśnie. Później moja „swojskość” objawiła się turystycznie, zarówno lokalnie (Kotlina Kłodzka, Sudety), jak i krajowo (Kaszuby, Beskidy). Nie wielbię, nie gloryfikuję, ale po prostu lubię.

A wieś? Ja jestem raczej miejski chłopak, tak dokładniej to małomiasteczkowy, bo lubię duże miasta, ale kocham małe. Oczywiście nie jako miejsce zamieszkania, ale jako pewien idealistyczny koncept, który obecnie chyba jest ciężko realizować. Miasteczka, w którym jest wszystko, ale jego wielkość jest raczej kompaktowa, a styl uroczy. Pobyć, pooddychać, odpocząć, wyjechać. A wieś? Wieś to rolnictwo. Aktywność, na której się nie znam, ale która mnie w pewien sposób fascynuje. Z jednej strony jako rodzaj rzemiosła i wiedzy z tym związanej, z drugiej jako dziedzina zastosowania technologii, w tym tak lubianych przez nas rozwiązań maszynowo-silnikowych. Tak, lubię traktory, pick-upy, kombajny i wszelkie wynalazki mechaniczne o niewiadomym – dla mnie – przeznaczeniu. Nietrudno więc się domyśleć, że jak Tomica zaczęła wypuszczać modele w serii TLV osadzone w wiejskim klimacie to ciężko mi było je zignorować. I nie zignorowałem.

Modele „wiejskie” wychodzą w większych pudełkach niż standardowe TLV, w podobnych jak większość modeli specjalnych (z klapką lub okienkiem). To co je wyróżnia to wyraźnie zaznaczony wiejski, czy też farmerski kontekst. W jaki sposób? Dodatkami. Dostajemy figurkę rolnika/rolniczki lub ogrodnika/ogrodniczki i jakieś narzędzia, którymi ona – ta postać – może się posłużyć (taczki, wiadra, baniaki). A że rolnictwo to również hodowla, to i w niektórych zestawach trafiają się świnie czy krowy. Wszystko pięknie wykonane i przeurocze. Aż chce się zostać obszarnikiem ze wsparciem dotacji UE. Tylko skąd wziąć gospodarstwo, jakąś farmę albo chociaż jakąś stodołę? I to w skali 1:64. Ej, przecież żyjemy w trzeciej dekadzie XXI wieku, gdzie da się robić zdecydowanie bardziej szalone rzeczy. Najwyraźniej podobnie myślał mój znajomy, którego Czytelnicy bloga poznali przy okazji 250-tego wpisu, Paweł. Jego prawdopodobnie też zafascynowały rolnicze tomiki i zmajstrował sobie obłędną dioramę, na której mogłoby być eksponowane. Jak ją zobaczyłem, to się zakochałem. A skoro tak, to zapytałem czy może kiedyś byłby skory się jej pozbyć drogą sprzedaży. I okazało się, że to „kiedyś” nastąpiło zdecydowanie szybciej niż się spodziewałem. Doprawdy trudno mi sobie wyobrazić lepsze miejsce do eksponowania smakołyków od Tomicy. Paweł zadbał o każdy szczegół, do zabudowy dołożył jeszcze całkiem sporo akcesoriów, takich jak koryto, beczki, ławki czy skrzynie. Idealnie integrują się one z akcesoriami dostarczanymi fabrycznie wraz z modelami TLV. No to zaczynamy …

„Oto gospodarstwo Bauerów, dwóch braci z których żaden nie chciał, a w końcu obaj zostali właścicielami ziemskimi. Tatuś o to zadbał stosownym zapisem w testamencie. Dał po równo i kazał uprawiać. Hans – starszy z braci – owszem uprawiał, ale szermierkę. Młodszy, Günter, też uprawiał, ale się nie zaciągał. I nie tu, tylko w Holandii. Ojciec gospodarkę przepisał, żenić się kazał i w dobrobyt ociekać. Więc chłopaki wyjścia nie miały i gospodarzą. A że obaj benzyną pojeni to i aut przeróżnych w gospodarstwie sporo mają. No i ożenili się oczywiście”.   

„Żona Hansa to Stefa, Ślązaczka z Chorzowa, kobieta konkretna i przebojowa. W gospodarstwie Bauerów odpowiada za jaja, a także nabiał i przetwory z niego. Uwielbia eksperymenty kulinarne, a że z wykształcenia jest technologiem żywności to i pasję łączy z zawodem. Stefa zawsze mówiła, że do pracy potrzebuje czegoś zwinnego i lekkiego, czegoś co wszędzie wiedzie, ale też zewsząd wyjedzie. Wybór padł na małą ciężarówkę Hondy w stylu kei, czyli model TN-V”.

Autko ma wyborny design, absolutnie się nie zestarzał, a jego styl sugeruje lata 80-te. Ale tak nie jest. Być może zagorzali Czytelnicy pamiętają wpis o „Egzotycznych dostawcach frajdy”, gdzie pojawiła się poprzednia generacja tej Hondy, czyli TN360 III (wydana przez Tomicę w serii podstawowej). Ogólny kształt nadwozia nie zmienił się, ale nowsza wersja TN-V – wprowadzona na rynek w roku 1972 – ma zmieniony pas przedni, gdzie pojawiają się podwójne reflektory, ustawione jeden nad drugim. Przy czym wciąż jest to kei truck, a to oznacza silnik o pojemności 360 centymetrów, który zmodyfikowano tak aby spełniał ostrzejsze normy emisji spalin, co skutkowało spadkiem mocy do 27 koni. Zielona Tomica odwzorowuje wariant wyposażenia Super Deluxe, co oznacza że na pokładzie jest m.in. radio i zapalniczka. W pakiecie dostajemy opończę na pakę, figurkę, taczkę i ładunek na nią. Jak to u Tomicy figurki domyślnie mają stać w silikonowych uchwytach, ale ten szczegół zaburza magię dioram więc go nie używam. Kosztem nerwów związanych z wielokrotnym ustawianiem ciągle przewracających się postaci. Ale tak naprawdę to sama przyjemność.

„Yvette to przesympatyczna partnerka Güntera. Poznali się w Holandii, jak głosi oficjalna rodzinna legenda, „na Erasmusie”. Yvette skończyła weterynarię i w gospodarstwie Bauerów odpowiada za inwentarz żywy, ze szczególnym uwzględnieniem trzody chlewnej. Ale ma też własną praktykę weterynaryjną, która cieszy się ogromną popularnością. Gdy Stefa zaczęła używać małej Hondy to Yvette też się w niej rozsmakowała, choć zawsze podkreśla że lubi kei cary, bo jej żaden chłop auta nie podbiera i syfu nie robi. Pani weterynarz wybrała sobie za towarzysza leczniczych eskapad małą Mazdę Porter Cab i ponoć było to zauroczenie od pierwszego wejrzenia. W te wielkie, zdziwione oczy”.

Ja zrobiłem dokładnie jak pani doktor. Zauroczyłem się tą Mazdą dokumentnie. O ile design małej dostawczej Hondy się nie zestarzał, o tyle to jak narysowano mała Mazdę jest po prostu aktem designerskiej sztuki. To jest po prostu estetycznie satysfakcjonujące. Podobnie jak Honda to autko jest przedstawicielem szerszej rodziny kei carów marki Mazda, w tym bardzo ciekawych pick-upów. Tomica odwzorowała pierwszą generację Mazdy Porter Cab, która pojawiła się na rynku w 1969 roku. Miała ciut słabszy silnik niż Honda, bo 23-konny, ale i tak dawała radę jechać 90 km/h. Zielony był podstawowym kolorem tego modelu Mazdy, stąd na większości zdjęć występuje ona właśnie w takim ubarwieniu. Tomica do autka dorzuciła zestaw mleczarski i figurkę. I przyznam się, że dopiero podczas przygotowywania wpisu zorientowałem się, że figurki naszych pań przypisałem na krzyż, nie tak jak było to przygotowane fabrycznie (to Stefa jest w pudełku z Mazdą, a w Yvette z Hondą). No ale już tak zostanie, jak się historia w tym wpisie ułożyła.

„Hans nie chciał być rolnikiem, ciągnęło go do sportu i muzyki. Oprócz tego, że uprawiał szermierkę rozkochał się w baroku. Gdy inni słuchali Sex Pistols czy Pink Floyd on studiował fugi Bacha. I tak mu zostało do dziś. Sobotnie popołudnia i wieczory ma od lat zarezerwowane na koncerty filharmoniczne. Wbija się wtedy z elegancki smoking i nie mniej eleganckie Audi i znika w krainie współbrzmień i kontrapunktów. Ale na co dzień uwielbia swoją starą, niebieską ciężarówkę, którą od lat wozi zadowolone świnie i krowy. Nie może być inaczej bo używa do tego Toyoty Toyoace z dedykowaną zabudową”.

Mamy tutaj do czynienia z drugą generacją (SK20) tej lekkiej ciężarówki, pierwszej jednak w której zastosowano wagonowy typ kabiny (bez wydzielonego przedziału silnika z przodu). I podobnie jak w przypadku mniejszych dostawczaków, tak i tutaj mamy bardzo nowoczesny design, a ta generacja weszła na rynek w 1959 roku i pozostawała w produkcji przez 12 lat (czyli jest to w zasadzie rówieśniczka naszego Żuka, który był wprowadzony w tym samym roku, ale produkowany do końca lat 90-tych). Jak pisze o tym modelu sama Tomica na swojej stronie – „Urocza maska ​​przednia przypominająca blaszanego robota do dziś ma bardzo spójny wygląd” (choć to się bardziej tyczy wersji dwureflektorowej). Podstawowym silnikiem był jednolitrowy silnik o mocy 45 koni, choć pierwotnie miał tych koni tylko 33. Wariant odwzorowany przez Tomicę pokazuje odmianę czteroreflektorową, pochodzącą z produkcji po roku 1966. W jednym z wcześniejszych wpisów – „Egzotyczny proletariat”, pojawia się odmiana dwureflektorową, ze zwykłą zabudową skrzyniową, którą też mam w swojej kolekcji japońskich dostawczaków wydanych w ramach serii TLV. Modelik pomimo, że występuje w standardowym pudełku, to ma dodany zestaw pasażerów, w postaci trzech uroczych świnek. Różowych, rzecz jasna.

„Günter to oryginał i ekscentryk, jeszcze większy niż jego brat. Hipis-pacyfista, filozof z zamiłowania, poligraf z wykształcenia. Wziął na siebie misję pięknego wydawania, w formie książek, tego co inni napiszą. Rzucił to jednak w cholerę, gdy okazało się, że on lepiej wydaje niż oni piszą. U Bauerów odpowiada za park maszynowy bo co prawda w duszy humanista, ale z dłońmi mechanika. W połączeniu z ekscentryzmem zaowocowało to trójkołowym Daihatsu CO10T, którego Günter ceni za zwrotność”.

Pełnowymiarowe japońskie trójkołowce są fascynujące. Już wcześniej miałem w kolekcji potężną Mazdę 2000T więc gdy pojawiło się to Daihatsu nie zastanawiałem się długo. Rzeczywisty pojazd został wprowadzony na rynek na początku lat 60-tych, w dwóch odmianach: CM – ładowność 1,5 tony i CO – ładowność 2 tony i pozostawał w produkcji do roku 1972. I było czym jechać bo ten nietypowy pojazd miał silnik o mocy 85 koni. Tomica wydawała go zarówno w standardowym pudełku, jak i w pakiecie wzbogaconym o figurkę oraz krowę. I taki właśnie zestaw stał się moją własnością.

„Bauerowie to wyjątkowo zgrana rodzina. Każdy to indywidualista, ale uczciwe podchodzący do pracy i otwarty na innych. Może dlatego tak lubią pick-upy, które idealnie manifestują ich podejście do życia. A że są zgodni w tym podejściu to i mają w gospodarstwie dwa japońskie Datsuny, ale w różnych specyfikacjach. Japońskiej i amerykańskiej”.

Datsun Truck w czwartej odsłonie, czyli model 520/521. Jedna z legend japońskiej ekspansji motoryzacyjnej na Amerykę, oprócz sławnej 510-tki, choć techniczne powiązana z modelem poprzednim czyli 410-tką (stąd powinna się ta generacja nazywać 420, ale przeskoczono numerację bo „420” brzmi w japońskim jak „niegrzeczność”). Był to pierwszy kompaktowy japoński pick-up sprzedawany w USA. 521-ka pojawiła się jako swoistym facelifting 520 i stało się to w roku 1968. W stosunku do poprzednika ma po prostu bardziej płaską maskę silnika i poczwórne reflektory (choć takie miały tez późne wersje 520-tki). Auta te oznaczane były również, popularnymi w latach 60-tych, pojemnościami silnika jakie w nich montowano. 1300 to silnik 1,3 litra o mocy 67 koni, a 1500 to silnik 1,5 o mocy 77 koni. To oznaczenie pojawiało się na przednich nadkolach. A generalnie Datsuny Truck mają swój przydomek – Dattora.

Niebieski to oczywiście też typ 521, ale oznaczony jako 1500DX i z kierownicą po prawej stronie. W stosunku do zielonego różni się przede wszystkim pasem tylnym, gdzie mamy inne światła, z kierunkowskazami w wersji japońskiej i jednolitymi czerwonymi światłami w wersji amerykańskiej. Najbardziej spektakularną różnicą jest boska nakładka na skrzynię ładunkową, która przy dobrych chęciach pozwala potraktować japońskiego pick-upa jako pojazd kampingowy.

Miałem w tej ponad pięcioletniej przygodzie z matchorette kilka momentów pełnej satysfakcji. Ba, może nawet spełnienia. Diorama ze stodołą ma tę miłą cechę, że takiej satysfakcji dostarcza za każdym razem jak do niej siadam. Standardowo stoi sobie w przeszklonej witrynie, z ustawioną jakąś scenką, ale najlepsza zabawa zaczyna się, gdy wyciągam ją na stół, oświetlam i zaczynam komponować nowe sceny. Jest w tym coś podobnego do tworzenia mandali, bardzo relaksujące, choć wymagające skupienia działanie. I ta swoboda kompozycyjna jest chyba w tym wszystkim najlepsza. No i świetnie na niej wyglądają wszystkie auta, nie tylko te z rolniczej serii TLV. W witrynie mam potencjalni jeszcze jedną półkę … czas puścić wodze fantazji i przygotowywać argumentację przekonującą Pawła aby podjął się jeszcze jednego, równie doskonałego, projektu.

PS
„W gospodarstwie Bauerów mieszka także seniorka rodu, babcia Gertruda. Właśnie wróciła z wieczornego nabożeństwa, usiadła na ławce, rozejrzała się po obejściu i pomyślała: – Pięknie dzisiaj pastor mówił o rzetelności, trwałości i braku pokus. Dosłownie jakby mówił o mojej Toyocie”.

Dodaj komentarz