B12 – Czy ktoś lubi niespodzianki?

Ja nie. No chyba, że jest to niespodzianka idealnie trafiona, to wtedy tak (Pan Wojtek coś o tym wie). Ale czy idealnie trafiona niespodzianka jest niespodzianką? Czy też może po prostu działaniem/prezentem trafionym idealnie w punkt, którego odbiorca niespodzianki jednak się w pewien sposób spodziewa? Nie wiem. Trochę czymś innym jest jednak ekscytacja związana z odkrywaniem nieznanego. Tę akurat uwielbiam. Im dziwniej i bardziej egzotycznie tym lepiej. Dzisiaj wpis o takiej właśnie ekscytacji odkrywaniem, połączonej z pewną dozą hazardowej adrenaliny i które to oba uczucia rynek doskonale wykorzystuje. A nawet automatyzuje.

Gashapon. Oficjalnie to znak handlowy japońskiego producenta zabawek, firmy Bandai. Przypisany do bardzo specyficznego kanału dystrybucji i zabawek w nim sprzedawanych. Chodzi o automaty kapsułkowe, czyli urządzenia służące do samoobsługowej sprzedaży zabawek umieszczonych w standaryzowanych kapsułkach, gdzie nie wiadomo co jest w środku i jaką zabawkę ostatecznie kupimy. Czyli mamy tutaj oba elementy i ekscytację i hazard (zakupy w ciemno). Kapsułkowa forma opakowania rozwiązuje dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze upraszcza mechanikę takiego urządzenia, które może pracować bez prądu, bo kuliste kapsułki wydawane mogą być z zasobnika pod wpływem grawitacji i mechanicznego zamka ryglującego otwór. Ten otwierany jest po wrzuceniu monety i przekręceniu pokrętła blokady. Po drugie zapakowanie towaru w standaryzowane opakowanie rozwiązuje problem podawania czy wybierania odpowiedniego artykułu. A tu dodatkowo pojawia się element zaskoczenia/hazardu bo kapsułki są wymieszane i wydawane losowo.

Oczywiście ten patent to nie jest wymysł firmy Bandai. Tego typu urządzenia powstawały w  Europie i USA już na przełomie XIX i XX wieku. Sprzedawano w nich słodyczy i gumy do życia (tak tej w formie kulek)  i wówczas nie były one zakapsułkowane. Do tej pory możemy takie urządzenia spotkać w centrach handlowych. Co ciekawe w 1950 roku faktycznie sprzedaż w takiej formie została w USA uznana za hazard i obłożona podatkiem akcyzowym, bo klient nie miał możliwości wyboru sprzedawanego artykułu. Ale – co warto zauważyć – taka forma sprzedaży wspiera interakcje społeczne, bo sprzyja rozwojowi wymiany zdublowanych artykułów z innymi ich miłośnikami.

No ale wracajmy do Japonii, bo ta zaadaptowała pomysł i doprowadziła do perfekcji, co nie jest żadnym zaskoczeniem. Automaty z zabawkami w kapsułkach zaczęły pojawiać się w latach 60-tych XX wieku. Oprócz Bandai (która wprowadziła markę Gashapon w 1977 roku) tę formę dystrybucji wspiera również drugi duży japoński koncern zabawkowy, czyli bliski mojego sercu Tomy, czy też Takara Tomy bo taką marką posługują się w Japonii (w ich przypadku zabawki kapsułkowe sprzedawane są pod marką Gacha). To co jest specyficzne, to fakt, że ten kanał dystrybucji w Japonii nie jest traktowany jako sposób sprzedawania bylejakości. Zabawki są zwykle dobrej, a przynajmniej przyzwoitej jakości, w cenach z przedziału od 100 do 500 jenów. Ale żeby było jeszcze ciekawiej gashapony są też sprzedawane w tajemniczych opakowaniach (czyli czymś co można nazwać mystery box), które nie pozwalają odkryć co jest w środku. Ta forma już może być dystrybuowana w normalnych sklepach i dość dobrze znamy ją również z naszych realiów handlowych. Zabawki kapsułkowe to jest naprawdę wielki biznes, a Bandai od roku 2023 ma oficjalne sklepy w USA, dedykowanie gashaponom.

No to na koniec tego najdłuższego wstępu w historii matchorette, pojawia się zasadnicze pytanie – czy w formie kapsułkowej sprzedaje się to co nas najbardziej interesuje, czyli autka? Odpowiedź jest w gruncie rzeczy dość oczywista. Sprzedaje się wszystko co da się zmieścić w kapsułce, a i ta przecież może mieć różny rozmiar. Autka więc świetnie się do tego nadają. Pojawia się jednak kwestia materiału z jakiego są zrobione. Nie wiem czy w ogóle nie stosuje się w tym kanale dystrybucji modeli metalowych, ale te które widziałem praktycznie zawsze są plastikowe. Co do skali to spotykane są autka w skali 1:72, ale także w skali 1:64 i czasami trzeba je trochę poskładać, bo mamy dołożony jeszcze jeden element oddziaływania, czyli samodzielne złożenie zabawki i satysfakcja z tego aktu. No to zobaczmy jakie smakołyki można dostać w tej kapsułkowej formule.

To mogłaby być niezła zagadka – który z pudełka, a który z kapsułki. No ale poprzednie zdjęcie i dioramastory na FB już ujawniły, że z tych dwóch Nissanów to ten po prawej jest potencjalnym rezydentem kapsułek. Ale dobór tej pary nie jest oczywiście przypadkowy, co łatwo poznać po kołach. Oba auta pochodzą z końca lat 80-tych, gdy „Nissan powołał specjalny zespół projektantów, których zadaniem było opracowanie samochodów wpisujących się w koncepcję określaną potem mianem Nostalgic Modern. Pierwszym owocem wydanym przez Pike Factory (tak nazywał się ten zespół) był zaprezentowany w 1985 roku Nissan Be-1 (czyli autko ze zdjęcie odwzorowane doskonale przez Tomicę w serii TLV Neo). Mały, okrągły samochodzik garściami czerpał z kształtów znanych z przeszłości motoryzacji. Wielkość produkcji ustalono na 10 tys. sztuk i ruszyła ona w 1987 a zakończyła się w 1988 roku” [pozwoliłem sobie zacytować ten fragment dosłownie z bardzo ciekawego artykułu na temat Nissana Figaro, który pojawił się w marcowym numerze Automobilisty z roku 2024). Sprzedaż poszła im tak świetnie (była prowadzona w formie loterii), że zdecydowano się na opracowanie kolejnych trzech projektów: wspomnianego Figaro, auta miejskiego Pao (które cytuje klasykę motoryzacji w bardzo smakowity sposób) oraz małego dostawczaka, czyli drugiego pojazdz z prezentowanego zdjęcia – Nissana S Cargo.

Widać w tym projekcie wpływ Citroena 2CV Fourgonnette (nie tylko kształt, ale też i podobny do stosowanego w zwykłym 2CV brezentowy dach), a i nazwa jest pewnym mrugnięcie oka, bo S Cargo brzmi bardzo podobnie do „escargot”, co po francusku oznacza ślimaka i było przydomkiem 2CV. Podobnie jak i pozostałe auta z serii Pike, tak i S Cargo miał ograniczoną wielkość produkcji i trzeba go było rezerwować. Muszę przyznać, że w kategorii „retro look” to co w końcówce lat 80-tych zrobił Nissan jest niesamowicie interesujące i awangardowe. Z jednej strony bardzo szkoda, że wielkość produkcji tych fantastycznych aut była taka znikoma, ale z drugiej te neo-klasyki powinny być unikatowe. Kapsułkowiec, jak widać, jest bardzo dobrze wyskalowany i tworzy świetny duet z Be-1. Tak jak i rzeczywiste auta z serii Pike, tak i ich odwzorowania, nie są powszechne. Be-1 zostało zrobione przez Tomicę, Pao miało w swojej ofercie Konami. Figaro zrobiła Tomica w swojej serii Hobby Gacha w skali 1:64 (Takara Tomy A.R.T.S) i oczywiście jest plastikowe (muszę je skądś zdobyć). A S Cargo chyba wydała tylko firma Stasto, czyli to jest ten prezentowany kapsułkowiec.  Znalazłem też, że Aoshima też wydała trzy osobowe „pike cars” i to całkiem niedawno.

Kapsułkowiec jest bardzo przyzwoicie wydany i – co jest dla mnie pewnym zaskoczeniem – nie przeszkadza mi, że jest plastikowy. Być może jest to kwestia pewnej zgodności materiału ze stylem tego auta, nie wiem. Do autka dodawana jest figurka, w tym przypadku prawdopodobnie mama rozmawiająca z dzieckiem. Nie wiem jaki ma to związek z autem, ale szczerze mówiąc jest w swej oryginalności kompletnie zaskakujące. W drugim pakiecie (bo tak, mam dwa takie S Cargo, drugiego beżowego w stanie niezłożonym) mamy idącego pana ze skrzynką i psa. A dlaczego są wykonane z przeźroczystego tworzywa? Nie wiem, ale też mi to jakoś pasuje.

Następna zabawka z serii kapsułkowej jest trochę nietypowa, jak na blogowe tematy, ale nie jest też czymś absolutnie od czapy. Bo tak się akurat składa, że trochę widlaków to ja w czeluściach swojej matchorettowej kolekcji mam (może kiedyś uzbiera się ich tyle, że zawitają na bloga). Ten eksponat dostałem od – znanego już Czytelnikom – Pawła, autora mojej makietowej farmy. To Toyota Gene B 25, maszyna z napędem elektrycznym, wydana w skali 1:64 przez Toys Cabin. Pojazd jest oczywiście bardzo nowoczesny, zarówno w wymiarze napędu i zasilania, jak i bezpieczeństwa. Tak, tak znalazłem i przejrzałem (a wcześniej przetłumaczyłem z japońskiego) katalog reklamowy tej rodziny wózków widłowych. Z wszystkich systemów najbardziej mi się podoba … pomarańczowy pas bezpieczeństwa. Dlaczego pomarańczowy? Po to by łatwo było zobaczyć (i zwrócić uwagę chyba) operatorowi, że nie jest przypięty. W dziedzinie komfortu natomiast fajny jest uchwyt na ołówek, taśmę klejącą albo długopis. Albo tylny uchwyt dla operatora, sprzężony z klaksonem, który pozwala dawać sygnały przy cofaniu (i patrzeniu do tyłu), bez konieczności odrywania drugiej ręki od kierownicy albo – co jeszcze gorsze – odwracania się. Trochę żartuję, bo pewnie to oczywistości dla kogoś z działu logistyki, ale dobrze że nie prowadzę bloga o wózkach widłowych, bo by mi chyba weny brakło do ich opisywania. Liczba w oznaczeniu modelu oznacza nośność wózka, czyli 25 to wózek o udźwigu 2,5 tony. Z parametrów nam bliskich to prędkość maksymalna tego wehikułu to około 15 km/h. Z parametrów bardziej egzotycznych to prędkość podnoszenia bez ładunku to 60 cm/s, a z ładunkiem to 34 cm/s. Wystarczy.

Jak widać odwzorowanie jest bardzo szczegółowe. Każda dźwignia, manetka, wajcha jest oddzielnie prezentowana. Dodatkowo wózek miał pałąk zabezpieczający, ale mój syn – formalny właściciel tego pojazdu – coś tam chciał poprawić, wyprostować i … klatki bezpieczeństwa nie ma. No to nie jest zabawka klasy premium i nie wszystko jakościowo jest idealne, ale biorąc pod uwagę pewną nietypowość oraz zachowanie skali, to jest to naprawdę świetna rzecz. W serii były cztery takie podnośniki, każdy z innym rodzajem chwytu czy też osprzętu montowanego z przodu. Kto myślał, że w kapsułkach sprzedawać da się jedynie pokemony lub figurki anime ten pewnie jest trochę zaskoczony.

I następny pojazd, który posiadam dzięki Pawłowi. Tu zacznijmy od końca, czyli od opowiedzenia co dodawano do Suzuki Carry, których w serii było aż pięć. W zestawach były:

– z ciemnozielonym autem (takim jak mój): skuter Suzuki V50,  
– ze srebrnym autem: jakiś zbiornik i gaśnica,  
– z ciemnogranatowym autem: motocykl Suzuki Katana,  
– z białym autem: plandeka nad przestrzeń ładunkową,  
– z czarnym autem: przenośny generator prądu, zestaw pojemników, rękawiczki i … buty.  

Nie wiem czy ta wyliczanka pozwala mi bardziej zrozumieć fenomen zabawek kapsułkowych, czy może jednak mówi coś o poczuciu humoru Azjatów. Chociaż z drugiej strony jak sobie przypomnę to co w bagażnikach i nie tylko woziły klasyczne mażoretki, to widać, że projektanci tego typu zabawek to po prostu goście (i gościnie) z fantazją, bez uwarunkowań kulturowych czy geopolitycznych. Mój Suzuki jest u mnie, a skuter będący z nim w parze jest u Pawła. Modelik odwzorowuje współczesną, już jedenastą generację tego kei-trucka. Warto zerknąć na czwartą generacja tego modelu, która wygląda jak skrzyżowanie VW T3 (przód) z … Fiatem 126p (tył).

Na zdjęciach zestawiam kapsułkowe Suzuki z tomicowym wydaniem Hondy. Z racji tego, że seria TLV bezdyskusyjnie trzyma skalę, to kapsułkowiec jest trochę poza kanoniczną 1/64 i pewnie bliżej mu do 1/60. No ale aż tak wymagający w tym zakresie nie jestem. Na pochwałę natomiast zasługuje wysoka jakość złożenia autka oraz jakość odwzorowania. Pas tylny, jak widać, jest w zasadzie tak samo szczegółowy jak w premiumowym wydaniu Tomicy. Jeszcze ciekawiej jest pod spodem …

No tak, podwozie TLV-ki wygląda dość mizernie w stosunku do tego co dzieje u kapsułkowca. Dosłownie można uczyć mechaniki na tym modelu, a przynajmniej ułożenia podstawowych elementów nośnych, napędowych oraz zawieszenia. Jedynym faktycznie trochę uciążliwym mankamentem gashaponowych modeli jest względnie niska przejrzystość szyb. Zarówno w S Cargo, jak i w Carry mamy równomierne zmatowienie, które raczej wynika z natury tworzywa z jakiego odlano przeszklenia obu pojazdów niż z jakichś uszkodzeń czy oddziaływania czynników zewnętrznych. I znów zagadka bez rozwiązania bo trudno dociekać dlaczego tak się dzieje. Ale oba pojazdy i tak są tak fajne, że można przymknąć na to oko.

Przedstawione przykłady zabawek/modeli kapsułkowych jednoznacznie pokazują, że mogą być one traktowane poważnie, zarówno jako gadżety, jak i obiekty kolekcjonerskie. Ale to nie jedyny pomysł wykorzystujący naszą skłonność do ekscytacji i niespodzianek. Tu niezawodni Japończycy potrafili wymyślać jeszcze inne cuda, jak np. kolekcje kawowe. Firmowała to firma UCC i chyba polegało to na tym, że do pojemnika/paczki/puszki z kawą dorzucono modelik autka, w specjalnym opakowaniu, który na upartego można nazwać kapsułką. Nie mam pojęcia do jak dużych opakowań kawy były dodawane te modele, ale jakbym miał je zbierać to bym albo znienawidził kawę albo serce odmówiłoby współpracy. Tym bardziej, że znaczącą część serii, które wychodziły w tych „kawowych” kolekcjach, to była bliska memu sercu skala 1/72.

Jak nietrudno się domyślić ten rodzaj reklamy i dystrybucji jest totalnie lokalny i jeśli modele w niej wykorzystywane trafiają do Europy czy Polski, to tylko w ramach rynku kolekcjonerskiego. Moja kolekcja modeli w skali 1:72 nie jest jakaś duża (jak chociażby pana Tomka), ale starałem się (i wciąż staram) pozyskiwać modele wydawane właśnie w taki, dość nietypowy, sposób. Żółte Porsche ze zdjęcia to tak naprawdę przedstawiciel serii RUF, czyli zestaw poświęcony dziełom niemieckiej firmy tuningowej RUF Automobile GmbH. Żółte auto to legendarny CTR Yellowbird, którego zbudowano 29 sztuk, a celem było stworzenie auta, które będzie szybsze od Ferrari F40. Osiągane przez niego 339 km/h wystarczyło do tego aby włoski supersamochód został pokonany.

To wszystko bardzo, bardzo ciekawe (mam nadzieję), ale działo się gdzieś hen daleko i to co tutaj prezentuję to jedynie marne odpryski tego jak takie „tajemnicze” kolekcje wyglądały na rynkach, na których się pojawiały. W ramach kolekcji „kawowej” chociażby wychodziły Ferrari, Lambo, amerykańskie Fordy czy Nissany różnych serii. A my w Europie doczekaliśmy się np. mażoretkowych Tune-ups-ów, które wydawano w zasadzie na identycznych zasadach, czyli pudełko bez możliwości zajrzenia do środka i modele w innych konfiguracjach niż serie podstawowe. I mógłbym oczywiście napisać, że to nie do końca udana inicjatywa. Pomijam fakt, że jednak na pudełkach pojawiły się dyskretne oznaczenia pozwalające identyfikować zawartość. Ale przede wszystkim to są wydania zabawkowe. I jako takie świetnie się sprawdzają. Autka są kolorowe, uzupełnione o akcesoria modyfikacyjne i naklejki. Jest i tajemnica i ekscytacja i porządna zabawka. A że z punktu widzenia „starych kolekcjonerów” jest to ciut tandetne w stylu. Panie i Panowie … nie wy jesteście targetem. Dla Was jest premium i metalowe pudełka. Nie róbmy sobie jaj … a właśnie … jajka.

Gdzie w tym wszystkim zginęła ikona niespodziankowości, czyli Kinder niespodzianka? Nie ma chyba osoby, która z obojętnością przygląda się temu jak jakieś dziecko odpakowuje jajko-niespodziankę i wyciąga z niego kapsułkę z zabawką. To każdego ekscytuje. Lata temu, jak jeszcze YT nie był aż taką potęgą, miałem drobną słabość do oglądania filmów z hurtowego otwierania jajek-niespodzianek. Wciągające i zawstydzające jednocześnie. Ale pan Ferrero doskonale wiedział co robi i znał naturę ludzką, nie tylko dziecięcą. No i jajka miały swoje epizody motoryzacyjne, gdy do kapsułek trafiały różne ciekawe serie. Moja przygoda z czekoladową motoryzacją zaczęła się od … skali 1:72. Żadnego zaskoczenia. Jak dowiedziałem się kilkanaście lat temu, że w jajkach-niespodziankach są plastikowe Smarty w skali 1:72, to uznałem je za rzecz nie do zdobycia. Jakież było moje zdziwienie jak ledwie kilka miesięcy później koleżanka mi takie czerwonego Smarta po prostu przyniosła i podarowała. Parę lat później znalazłem na śmietniku wyrzuconą dużą kolekcję zabawek z jajek-niespodzianek. A wśród nich Volkswageny, Porsche i Mini. Ale o szczegółach to już Państwu opowie mój kolega Sławek i wpis na jego blogu poświęcony autkom wciśniętym w kapsułki oblane czekoladą … Autka z jajka.

Odpowiadając jeszcze raz na pytanie z tytułu – czy lubię niespodzianki? Kolekcjonerskie zawsze.

PS
We wpisie o niespodziankach i zaskoczeniu brak bonusu będzie jak najbardziej na miejscu.

Dodaj komentarz