B13 – Wściekłego cheddaru czar, czyli lepienie gaci …

To będzie opowieść o lepieniu, ale nie pierogów. Będzie też o serowej inspiracji i o tym, że i łysym może przydać się szampon. Opowieść o pewnej bajce, dzięki której zrozumiałem, że bawić się można całe życie i metryka absolutnie niczego nie determinuje. A że wśród Czytelników bloga jest kilku fanów owej bajki i postaci w niej występujących, to uznałem, że w końcu pora poświęcić jej wpis, który wymyśliłem pewnie jakieś 2-3 lata temu, ale wiecznie odkładałem, a Pan Wojtek czekał i czekał … no to się doczekał. Mili Czytelnicy zapraszam na spotkanie z wielkim miłośnikiem sera cheddar i jego psem. Miłośnik to Wallace, a pies to Gromit.

W latach 90-tych byłem zagorzałym kinomanem, a okres okołooskarowy to był mój coroczny karnawał. Ekscytowałem się nominacjami, typowałem zwycięzców, a przede wszystkim starałem się zobaczyć nominowane i nagradzane filmy. Rok 1994 był szczególnie ekscytujący i to nie tylko dlatego, że kończyłem studia. Wśród nagrodzonych Oskarami byli: Tom Hanks za „Filadelfię”, Tommy Lee Jones za „Ściganego”, Steven Spielberg za „Listę Schindlera”, Holly Hunter za „Fortepian” i Nick Park za „Wściekłe gacie”. I tylko tego ostatniego filmu nie widziałem w kinie. Ale stosunkowo niedługo potem, może rok a może dwa lata później, bodajże w jakiś święta, zobaczyłem w telewizji. I to nie tylko „Wściekłe gacie”, ale i „Podróż na księżyc”, wcześniejszy film z tymi samym bohaterami i wykonany w tej samej nietypowej technice. Poklatkowej animacji wykorzystującej świat i postaci wykonane z plasteliny (choć jest to specjalny rodzaj plasteliny Levis Newplast). Film kompletnie mnie oczarował, a właściwie zaczarował. Pamiętam, że zamarzyłem, aby kiedyś zrobić coś takiego. Ale jak?

W wakacje roku 1997, gdy cała Polska z niepokojem przyglądała się fali powodziowej pędzącej po Odrze, ja na dosłownie dwa dni przed zalaniem Wrocławia wyjechałem do Wielkiej Brytanii, do moich przyjaciół, którzy wówczas mieszkali w walijskim Swansea. Wtedy nie mogłem wiedzieć, że to w tym mieście właśnie działała już firma Oxford Diecast, która kilkanaście lat później stanie się jednym z moich ulubionych producentów modeli, w skali 1:76. Ale ja byłem dopiero po pierwszych kontaktach z Hongwellem i skalą 1:72 i lata świetlne do szaleństw z Tomicą TLV. I nie miałem bladego pojęcia, gdzie mnie to w przyszłości zaprowadzi. Na razie chodziłem po Swansea i zaglądałem do sklepów zabawkowych, ale nie szukałem modeli. Szukałem Wallace’a i Gromita.

I znalazłem. Piękną figurkę Wallace’a siedzącego, z niebieską filiżanką, na fotelu. Figurkę, która pełniła funkcję zakrętki do szamponu dla dzieci. Nie pamiętam czy szampon zużyłem, ale biorąc pod uwagę, że miałem wtedy jeszcze jakieś włosy na głowie, to pewnie tak. Ważniejszy był on, Wallace. Oczywiście marzyłem o kolekcjonerskiej figurce, a nie artykule z działu „higiena i kosmetyka”, ale tylko na ten szampon było mnie stać (i tak z tego co pamiętam kosztował jakieś absurdalne dla mnie 6-8 funtów). I mam tę figurkę do dzisiaj, bo moja przygoda z tą sympatyczną parą dopiero się zaczynała. I trwa do dziś.

Po dwóch tygodniach wróciłem do Polski, figurka trafiła na półkę, a ja bardziej zająłem się tym, co się wydarzyło w trakcie mojej nieobecności. Ale po paru miesiącach, nie pamiętam z jakiej okazji, dostałem od swojej ówczesnej dziewczyny komplet ciastolin Play-Doh. Prawdopodobnie ten produkt dopiero wchodził wówczas na polski rynek. W komplecie były ciastoliny i wyciskarka różnych kształtów. Usiadłem, spróbowałem i zrobiłem swoją pierwszą figurkę. Nieporadną, grubą i koślawą. Na dodatek zatrważająco szybko wysychającą. I tak przez kilka miesięcy bawiłem się w lepienie na czas. Lepiłem, ustawiałem scenę, fotografowałem i … rozkładałem wszystko do szczelnych pudełek, tak aby mieć materiał na następny raz. Absurdalne, ale dzięki temu nauczyłem się organizacji procesu i myślenia ujęciem. Bo efektem ostatecznym nie była przecież figurka, a jej zdjęcie. W gruncie rzeczy takie myślenie zostało mi do tej pory. Ale było to męczące. I wtedy w moim życiu pojawiła się ona … modelina. To było tak jakbym się z malucha przesiadł do volkswagena passata kombi. Dawało możliwości.

I pierwszymi figurkami, które zrobiłem z modeliny, byli Wallace i Gromit. Materiał dawał zupełnie inne możliwości niż ciastolina czy plastelina (bo tej też próbowałem używać). Ależ to była radość, gdy okazało się, że da się zrobić coś, co nie dość że faktycznie przypomina Wallace’a, to jeszcze stoi i się nie przewraca i może tak stać całymi miesiącami. Latami wręcz. No i ten Wallace też tak sobie gdzieś stał i zniknął. Nie mam pojęcia gdzie. Na szczęście zostały archiwalne zdjęcia sprzed ponad 25 lat, oczywiście robione aparatem analogowym (wtedy używałem Canona EOS 500N). Miałem to szczęście, że pierwszy Wallace po prostu mi wyszedł, a ja dostałem wiatru w żagle i zacząłem po prostu robić figurki. Tak samo miałem 20 lat później gdy zabierałem się za restaurowanie i customizację resoraków. Pierwsza próba była od razu udana. To wiele ułatwia.

To kolejny z Wallace’ów, tym razem w odsłonie przedsennej, czyli w piżamie i ze szczoteczką do zębów. Tę figurkę mam do tej pory i prezentowane zdjęcie to jej obecny stan. Jak widać, poza drobnymi przebarwieniami, nic w zasadzie się z nią nie stało. Robione przeze mnie figurki w większości przypadków trafiały jako prezenty do moich przyjaciół i kolegów. Niestety nie pamiętam za bardzo do kogo, a że te znajomości nie zawsze przetrwały to i nie mam pojęcia czy same figurki jeszcze istnieją. Ale zostały zdjęcia.

Co my tu mamy? A raczej kogo? Wallace Toaletowy, siedzący na … no wiadomo na czym. Chętnie pokazałbym co ma napisane na koszulce z tyłu, ale byłoby też widać pewną część ciała, a nie wiem jak te politycznie poprawne narzędzia, których używam do publikowania, zareagowałyby na taką obscenę. Widać byłoby też co czyta nasz bohater. Oczywiście gazetę motoryzacyjną i patrzy na zdjęcie/rysunek samochodu. Elegancko. Wallace Akordeonista. To w sumie dość ciekawa figurka, nie tylko formalnie, ale i kontekstowo. Uczyłem się przez 6 lat gry na tym instrumencie i szczerze go nie znosiłem. I po latach, wtedy około 15, robię figurkę z akordeonem. Psychoanalityk miałby ciekawy materiał do analizy. Wallace Bankowy. Ta figurka powstała na zamówienie. Poprosiła o nią moja koleżanka z pracy. Jest to chyba najlepszy z Wallace’ów jakie zrobiłem. Postarany. Fajna jest ta komórka z antenką w kieszeni. Bankowy stał potem na biurku mojej koleżanki przez dobrych kilka lat. Chyba go faktycznie polubiła.

Rozwijając matchorette poznałem kilku świetnych gości (to nie dyskryminacja, po prostu nie spotkałem żadnej pani parającej się tym hobby), lepiąc poznałem jedną świetną dziewczynę (i żadnego faceta). To był gdzieś przełom lat 1999/2000. Nie było mediów społecznościowych we współczesnym wydaniu, no prawie (używałem wtedy komunikatora ICQ i życie towarzyskie miałem bogatsze niż korzystając lata później z FB). O ciekawym stronach w sieci człowiek dowiadywał się z … gazet i czasopism. I chyba w dodatku do Gazety Wyborczej znalazłem krótką wzmiankę o stronie dotyczącej modelinek, prowadzonej przez pewną świdniczankę. Ale spod Lublina. Napisałem do niej w sprawie jakiejś technicznej kwestii i … zaprzyjaźniliśmy się na kilkanaście lat. Po drodze modelina zeszła na drugi, czy nawet trzeci plan, a pojawiły się inne tematy, jak np. projektowanie graficzne. Bardzo inspirująca znajomość, w różnych wymiarach. I ten Wallace z tortem to niespodziewany powrót do modelinkowania. Beatka, bo tak nazywała się ta znajoma, zrobiła mi go w prezencie na 40-ste urodziny. Jak widać świeczki nie zapaliłem i nie zdmuchnąłem. Trochę żałuję. Ale figurka oczywiście jest wciąż u mnie i świetnie się trzyma.

Od ponad dziesięciu lat w zasadzie już nie lepię. Ale nie porzuciłem Wallace i Gromita. Jeśli gdzieś znajdę jakiś ciekawy kolekcjonersko gadżet to oczywiście, że postaram się go zdobyć. Nie jest to zbyt intensywne, ale wciąż trwa. Ta gipsowa figurka to chyba mój ostatni nabytek w tym temacie, gdzieś sprzed 1,5 roku, może dwóch lat. Jest trochę większa, bo oficjalnie jest to ozdoba ogrodowa (czyli ma jakieś 20 cm wysokości), ale tak bardzo mi się spodobała, że musiałem ją zdobyć. Franczyza studia Aardman (twórców Wallace’a) obejmuje nie tylko filmy krótkometrażowe, jak te wspomniane na początku, ale też i filmy kinowe, jak „Zemsta królika”, a także doskonały spin-off jakim jest Baranek Shaun (pojawił się on w trzecim filmie z naszą parą pod tytułem „Golenie owiec”), którego również bardzo lubię i też mam kilka figurek, ale już sam żadnej nie ulepiłem.

Mając tak doskonale charyzmatyczną i rozpoznawalną parę, jak Wallace i Gromit trudno nie wykorzystać ich komercyjnego potencjału. Oczywiście nasilenie tego pojawia się następuje w okresach promowania nowych produkcji. Moja przygoda z figurkami zaczęła się od zakrętki do szamponu. Ale kiedyś dostałem od Beatki taki oto intrygujący zestaw. Ciekawe czy Czytelnicy domyślają się jaką funkcję pełnią te ceramiczne, tym razem, figurki? Kulinarną. To solniczka i pieprzniczka, ale który bohater odpowiada za która przyprawę, to chyba kwestia całkowicie umowna. Gdyby to były pieprzniczka i cukiernic(zk)a, to wtedy na 100% Gromit odpowiadałby za poziom cukru. Nie, nie, nie w cukrze, w herbacie.

I pozostając w tematach bliskich pani Gesslerowej mamy oto następne kulinarne wcielenie naszej uroczej pary. Za co tym razem odpowiadają? No tego chyba łatwo się domyślić, biorąc pod uwagę fakt, iż Wallace nie ma górnej części głowy. Ta para to nieźli jajcarze więc bardzo adekwatną rolą będzie dla nich pełnienie funkcji jajeczników, czyli kieliszków do jajek. Niestety projektant tego zestawu nie do końca się sprawdził i czapki maskujące brak połowy głowy nie za bardzo chcą się tych głów trzymać. U Gromita jeszcze jako tako, ale u Wallace’a absolutnie jest to nie do zrobienia. Mam dwa takie zestawy, ale jakoś nigdy nie spróbowałem użycia ich w rzeczywistym posiłku. Może już pora.

No dobrze, ale jednak jesteśmy na blogu motoryzacyjnym. Jakoś się Wallace i Gromit musieli przemieszczać. A i owszem w filmie „Klątwa Królika” używali Austina A35 Van. Auto produkowane w latach 1956-1968, z czego do końca w ofercie dotrwał jedynie właśnie van. Stylem to auto mocno siedzi jeszcze w latach 50-tych, co dla vana ma mniejsze znaczenie, ale sedana i kombi trzeba było zastąpić Austinem A40 Farina. A skąd do mnie przybył ten pojazd, bo jak widać jest w niezłym stanie, ale czegoś tam brakuje. Dwa lata temu na wakacjach w Ustce znalazłem go w jakimś pudle na targowisku miejskim. Targowisko malutkie, ale akurat trafiło się coś takiego i kosztowało jakieś 10-15 zł. Nie do końca był znany stan mechaniczny pojazdu, czyli to czy jeździ, bo to autko zdalnie sterowane. Nie było klapki chroniącej baterie, no i nie było samego pilota do sterowania. Ale też nie kupowałem go jako zabawki, a jako figurkę i taką miał pełnić funkcję. Po powrocie autko trafiło do gablotki razem z Wallace’ami i tyle. Ale pewnego dnia robiliśmy z synem porządki w jego autach zdalnie sterowanych i stwierdziliśmy, że sprawdzimy czy może jednak jakiś sterownik nie dogada się z Austinem, szczególnie że większość z nich pracuje na standaryzowanych częstotliwościach. I jak się okazało jeden z pilotów ożywił tego uroczego vana, a nam zdecydowanie poprawił humor. Autko nie jest może demonem prędkości ani mistrzem zwinności, ale przecież i oryginał takowych cech nie posiadał. Fajne jest to, że nadwozie tego modelu jest wykonane z gumy, co znacząco ogranicza możliwość uszkodzenia. No i jakoś tam nawiązuje do plastelinowej natury filmowego pierwowzoru.

Oczywiście sympatia dla plastelinowych ludzików grających w filmach manifestowała się zbieraniem również innych gadżetów. Ten podręczny adresownik, czy też skorowidz teleadresowy przyjechał ze mną z Wielkiej Brytanii, razem z zakrętką do szamponu. Nigdy go niczym nie wypełniłem, więc formalnie jest nieużywany. W dobie smartfonów wydaje się kompletnym anachronizmem, ale w tym przecież też jego urok. Bardzo mi się w nim podobał motyw tapety na okładce, zaczerpnięty z filmu. Nie pamiętam natomiast skąd mam kalendarz. Komiks na bazie „Klątwy królika” kupiłem na jakiejś wyprzedaży. Oczywiście mógłbym mieć i kupować więcej takich gadżetów, ale w przypadku tej kolekcji kompletnie nie chodzi o ilość, a o fajność. Samo użycie motywów nawiązujących do słynnej pary nie jest powodem do tego aby włączyć coś do tej małej kolekcji. Ale jeśli coś jest tak fantastyczne jak to …

… to trudno byłoby się oprzeć. A to dodatkowo jest prezent, który kiedyś tam dostałem i był to klasyczny i przemiły strzał w dziesiątkę. Zobaczenie mnie w jakimkolwiek krawacie jest trudniejsze niż zaobserwowanie zorzy polarnej w Sosnowcu w pierwszy dzień wiosny. Możliwe, ale praktycznie niewykonalne. Ale może kiedyś nastąpi ten moment, że jak już zjem te jajka na miękko z Gromitowej głowy i zdmuchnę tę świeczkę na modelikownym torcie, to wdzieję błękitną koszulę i zawiążę ten krawat pod szyją. Wsiądę do Austina i odjadę uśmiechając się zawadiacko. Bo bawić się można całe życie i metryka absolutnie niczego nie determinuje. A prawdziwego cheddara spróbowałem długo, długo po tym jak poznałem Wallace’a i jego gusta smakowe.

PS
Jako bonus trochę inny przejaw mojej modelinowej aktywności. A być może wczesna zapowiedź tak lubianych przeze mnie scenek i dioram, które w pełnej krasie rozkwitły za czasów matchorette. Scenka o tyle ciekawa, że miała rozmiar mniej więcej 10 na 10 cm. Gdzie jest? Bladego pojęcia nie mam komu ją dałem.

2 myśli w temacie “B13 – Wściekłego cheddaru czar, czyli lepienie gaci …

  1. Pierwszy raz chyba zdenerwowałem się na Ciebie Adamie. Przeglądam szybko maile, bo czeka na mnie szef i klient firmy. Sytuacja poważna, spóźnić się nie wypada. Otwieram w biegu pocztę, bo oczywiście nie zdążyłem nadrobić maili służbowych. No to jeszcze sprawdzę prywatną, tak na sekundę. Nic, nic, nic, jest! Nowe Matchorette. Fajnie, po pracy przeczytam. Dlaczego po pracy? Tylko zerknę na temat szybciutko. Zerkanie zajęło tyle, że spóźniony będę okrutnie. Dzięki Adamie, dzięki. I jeszcze zamiast z powagą przeprosić za spóźnienie, to ja się prezentuję z jakimś tajemniczym uśmieszkiem. Dobrze się czujesz, spytał szef? O! very well, thank you! 🙂 Miłego dnia

    Polubienie

    1. Śmiem twierdzić, że za to zdarzenie odpowiada Wallace, a jeszcze bardziej Gromit. Jemu tylko tak dobrze o oczu patrzy. Tak naprawdę to rzezimieszek i łachudra, który kradnie czas. Tak to wiedzę 😉

      Polubienie

Dodaj komentarz