Zapraszamy bez masek …

Przez te ostatnie lata przyglądam się kolekcjonerstwu samochodowemu i wciąż nie mogę wyjść z podziwu, jaki potencjał drzemie w jego siłach napędowych. Od chęci posiadania – „muszę go mieć” lub „muszę je wszystkie mieć”, przez nostalgię – „miałem takiego” lub „marzyłem o takim”, po uwielbienie – „tylko ten” lub „bo ten jest najlepszy”. Sam w różnym stopniu ulegam tym siłom, ale chyba najbardziej lubię tę, która szepce mi do ucha – „ale fajny”, czyli zwykła, prosta fajność. Czasami syn pyta się mnie: „Tato ale czemu kupiłeś ten modelik?”, a ja z uśmiechem odpowiadam: „No jak to czemu, fajny jest”. Fajność jest bardzo subiektywnie postrzeganą cechą, a i świetną wymówką aby zagracać sobie kolekcję rzeczami dziwacznymi, egzotycznymi, a czasami niekompletnymi. I dziś tym ostatnim poświęcimy trochę uwagi.

Gdy trafiam na takiego niezamaskowanego resoraka gdzieś w pudle na pchlim targu, to zwykle włącza mi się tryb „oj, ale fajny … ale szkoda … przygarnę”. Jest kontakt organoleptyczny, jest impuls tudzieź iskra i po chwili sierota trafia do kieszeni, a serotonina płynie wartkim nurtem. Ale jak się pojawia taki na licytacji? Jest czas, można ochłonąć, przemyśleć i … stanąć do walki z kilkoma innymi wariatami, dla których brak maski nie jest w żaden sposób dyskwalifikujący. I oczywiście nie dotyczy do każdego resoraka, którego los mniej lub bardziej ciężko doświadczył. Zwykle dotyczy tych, których szansa zdobycia w wersji kompletnej jest mikra lub w ogóle nie istnieje, ewentualnie jest potencjalna możliwość wyczekania drugiego egzemplarza, z innym zestawem niedoskonałości i nadzieja, że da się z nich złożyć jeden, w miarę kompletny. Świetnie te kryteria spełniają modeliki angielskiej firmy Lone Star.

Niebieski Peugeot 404 to mój pierwszy świadomie kupiony niezamaskowany modelik. Takie rzeczy się pamięta więc i ja pamiętam, że było to na targu staroci w Świdnicy. Znałem już wtedy Lone Stara i miałem kilka bardziej kompletnych modeli w kolekcji, ale ten Peugeot totalnie mnie uwiódł. Całkiem zgrabnie poszło mi targowanie się o niego, chyba nawet za zgrabnie, bo sprzedający zorientował się, ze chyba trochę za bardzo spuścił z tonu i już przy następnych resorakach (standardowych, al. e dobrze utrzymanych matchboxach) nie był skory do handlowej współpracy w podobnym zakresie. Wciąż wierzę, że spotkam jeszcze kiedyś ten model kompletny albo przynajmniej z przednim słupkiem i maską.

Jak się popatrzy na bordowego Forda Corsaira wydanego przez Lone Stara i przypomni sobie jak zgrabnie zrobił go Lesney w wydaniu matchboxowskim to trudno zrozumieć co może być w nim fajnego. A jednak? Miałem już jednego kompletnego, ale jak zobaczyłem tego to uznałem, że posiadanie drugiego, nawet jako dawcy, jest całkowicie logiczne. Tylko nie wiem, czy jeszcze w kategoriach logiki klasycznej czy już rozmytej. Wciąż zagadką pozostaje idea jaka przyświecała projektantom przy tworzeniu wnętrza i odwzorowania wielkości i kąta pochylenia kierownicy. We wszystkich modelach jest ona za wysoko, tak jakby autorom chodziło o stworzenie czegoś ekstremalnie charakterystycznego, czegoś co będzie jednoznacznie identyfikować te modele. Tylko po co takie coś w modelach, które mają skrętne osie, otwierane drzwi, maski i klapy oraz jeszcze cyrkoniowe reflektory? No ale w sumie … to samo miała część modelików Siku.

Do Corvetty mam stosunek ambiwalentny. Niby mi się nie podoba, a jakoś tak zaludnia zakamarki moich pudeł. Nawet jak się jakieś pozbędę (tak, tak, zdarza się) to zwykle niedługo potem pojawia się i tak następna. Propozycja Lone Stara to oczywiście druga generacja, produkowana w latach 1962-1967, tu w wersji po roku 1964, gdy już tylna szyba nie była dzielona. Co ciekawe Lone Star nie sygnuje tego modelika rzeczywistą nazwą, a określeniem Gran Turismo. Nie jest to oczywiście żadne nadużycie, ale jakbym miał wymieniać auta klasy GT, to Corvette chyba nie zmieściłaby się w pierwszej dwudziestce.

Niebieski Ford Zodiac Estate ma trochę wielorybi kształt, ale jest … no jaki … oczywiście, ze fajny. Matchbox miał u siebie w ofercie czwartą generację, a Lone Star trzecią (produkowaną w latach 1962-1966 … tak swoją drogą to dopiero teraz zauważyłem, że wymiana modeli u europejskiego Forda następowała z całkiem współczesnym interwałem czasowym). Zodiac to tak naprawdę luksusowa odmiana modelu Zephyr. Modelik ma wbrew pozorom bardzo poprawnie odwzorowane kształty i proporcje. Aż sprawdziłem, czy faktycznie słupek C w tym modelu szedł po takim lekko nietypowym kątem (delikatnie odchylając się do tyłu) i okazało się, że dokładnie tak było. Można odnieść wrażenie, że trafiam tylko na niepełnosprawne Lone Stary, ale to nie do końca prawda, choć faktycznie w Polsce o te modeliki nigdy nie było łatwo.

I znów Ford, muszę się zastanowić czy ten blog nie powinien się nazywać Fordorette. Tym razem jest to kompletny i w pełni sprawny Taunus 12M trzeciej generacji, produkowany w latach 1962-1966 (oznaczany również jako P4). Był to model wytwarzany w Niemczech, ale co ciekawe pierwotnie zaprojektowano go na rynek amerykański, czego konsekwencją było zastosowanie kierownicy z odsadzoną nabą, co w autach europejskich raczej nie występowało. Co ciekawe modelik Lone Stara bardzo dokładnie odwzorowuje ten typ kierownicy i standardowo, jak to u nich, ma ją osadzoną za wysoko. Czy autko zostanie poddane renowacji? Raczej nie. Owszem można byłoby uzyskać fantastyczny efekt, ale wolę go jednak zostawić w wersji spatynowanej.

Niestety auta zapodziewają nie tylko maski, ale też i klapy. I takie też zbieram i czekam, aż gdzieś kiedyś znajdę komplementarnego złomka i odbuduję jednego w pełni kompletnego. Ale też każdy kto w ogóle zwraca uwagę na niekompletnych wie, że pewne części z konkretnych modeli giną po prostu zdecydowanie częściej niż inne. W przypadku zielonego … no oczywiście, że Forda … kombi, tą częścią jest tylna klapa. Mam ich kilka i wszystkie mają drzwi, a żaden klapy. Równie często giną oparcia siedzeń, które w serii V Siku były ruchome, z możliwością odchylania. Kombiak to Ford Taunus 17M Tournier (oznaczany też jako P7), a jego odwzorowanie przez Siku uważam za bardzo udane, a sam odlew za jeden z najlepszych (bardzo precyzyjne spasowanie i ostrość linii oraz krawędzi nadwozia).

Gustowny amerykański pojazd to premierowy na tym blogu modelik z serii Mini-Dinky, firmowany przez Meccano, a wyprodukowany w Hong Kongu. O ile duże Dinky zdarzają się względnie często, o tyle te w skali 1:65 raczej stanowią rarytasy (tak jakby duże nie stanowiły), a ich produkcja rozpoczęła się w 1967 roku. Jest w tej serii kilka niezmiernie ciekawych modelików, jak chociażby Oldsmobile Toronado czy Fiat 2300 Kombi. Mój to jednak Chevrolet Chevy II czyli Nova. Ma otwieraną maskę, którą ma i klapę bagażnika, której nie ma. I nieotwierane drzwi. Bardzo mi się też podobają jego koła.

Czy wszystkie z tych autek mają szansę na jakieś drugie życie? Oczywiście że nie, dla części z nich jest to po prostu stateczna emerytura. Mają na karku ponad 50 lat i spokojnie sobie mogą doistnieć następne kilkanaście. Tak też pewnie będzie z małych Vauxhallem Victorem, który nie ma klapy, ma zgnieciony przedni słupek i ułamaną szybę. Matchbox zrobił go świetnie, a ja wciąż szukam egzemplarza mniej zajechanego przez życie. Stojący obok niego Ford Capri raczej doczeka się drugiego życia i to w bardzo spektakularnym wydaniu. Pierwotnie to kompletny egzemplarz miał służyć do zbudowania customa, ale okazało się, że nadwozie jest krzywe. Lepiej więc pożyczyć nadwozie od tego pomarańczowego i zbudować coś doskonałego Parę miesięcy temu projekt stanął na nowych kołach i bardzo dobrze rokuje, ale wciąż nie ma zielonego światła aby kontynuować. Światła w mojej głowie.

Gdybym miał odpowiedzieć na pytanie co decyduje o fajności tych niekompletnych autek, to wskazałbym na kilka czynników. Po pierwsze odwzorowują ciekawe, mniej popularne, a często wręcz egzotyczne auta. Po drugie jakościowo są co najmniej dobre, a pewne niedomagania projektowe czy konstrukcyjne obecnie stanowią o ich charakterze i w zasadzie stały się zaletami. Po trzecie metal i konsekwencja jego użycia w postaci konkretnej wagi. Po czwarte … uśmiech na twarzy jaki wywołują gdy się je znajdzie i weźmie do ręki. Nawet jeśli nie są kompletne to satysfakcja z możliwości ich poznania jest ogromna. Po piąte refleksja, która zawsze powraca … ależ to jest kawał dobrej roboty pochodzący z czasów, gdy rzeczy miały znaczenie.

Kiedyś stan tych niekompletnych autek wzbudzał we mnie pewien smutek … jaka szkoda, że niekompletne. Ale od paru lat zbieram je i cieszę się, że są. Ich niekompletność znacznie mniej boli, a smutek zastąpiła nadzieja. Może kiedyś trafi się inny i coś się uda naprawić, można też zacząć myśleć o stworzeniu jakichś zamienników dla brakujących części. A można je tak zostawić, aby były impulsem do ciekawej refleksji czy nieoczywistej historii. Z gratów i złomków stają się rekwizytami humanizującymi to całe kolekcjonerstwo. A ja zupełnie przez przypadek napisałem wpis bardzo świąteczny w wymowie.  

Dodaj komentarz