Włosko-hiszpański kwintet rytmiczny

Jestem człowiekiem słownym i odpowiedzialnym, ale czasami coś zapowiem czy to na blogu czy na FB, a potem … a potem pojawiają się kompletnie inne tematy i ten zapowiadany blaknie i wypada z kolejki. I tym razem jest tak samo, miało być o innym aucie, a jest o tym. Drodzy Czytelnicy musicie mi wybaczyć pewien rodzaj niesłowności, ale kolekcjonerstwo nigdy nie jest jedynie statystyką zbiorów, ale przede wszystkim tyglem skojarzeń i emocji. Chciałem po paru latach – tak, tak – wrócić do tych „pojedynkowych” wpisów, które pojawiały się na początku istnienia matchorette (sam sposób takiej prezentacji oczywiście nie zanikł i bywalcy fanpage’a doskonale znają serię „1 na 1”). Więc dzisiaj wracamy i do takiego monotematycznego wpisu i do Fiata Ritmo, który już na blogu gościł. Ale nie aż w takim ujęciu.  

Fiat Ritmo pierwszej serii wszedł na rynek w 1978 roku i pokazał, że włoski koncern ma w sobie jakiegoś takiego chochlika oryginalności, który dawał o sobie znać kilka razy (pierwsza Panda, pierwsza i druga Multipla, ale też Coupe). W Ritmo ta oryginalność objawia się ciekawym połączeniem kanciastości z motywem koła. Za ten ciekawy styl odpowiadał włoski projektant Sergio Sartorelli, dzięki któremu mamy VW Karmanna, Fiata 2300 S, a także Fiata 126. Był też projektantem aut dla włoskiej firmy OSI, w tym koncepcyjnego DAF-a City, którego unieśmiertelniło Corgi w swoim świetnym modeliku (może kiedyś trafi na bloga, jak znajdę mu godnych kompanów). Jak się pozna historię pana Sergio, to ma się wrażenie, że coś tam poszło nie do końca tak jakby on sam chciał. Ale Ritmo udało mu się zrobić.

Pierwszy mój kontakt z Ritmem w skali resorakowej to oczywiście wydanie Majorette. Najpopularniejsze ze wszystkich odwzorowań tego kompaktowego auta. Nie spotkałem go jednak w dzieciństwie, a dopiero kilka lat temu. I byłem świecie przekonany, że mam go w dobrym stanie, ale jak widać na zdjęciu jednak nie. Jest jeszcze opcja, że mam drugiego – tak mi się wydaje – ale jakoś nie mogłem go znaleźć. Mam go na 97,8%, ale nie wiem gdzie. To jest ten moment, w którym trzeba zastanowić się nad swoją kolekcją i podejściem do niej. Pod nieobecność ładniejszego egzemplarza musi nam wystarczyć ten sympatyczny obdarciuch.

Mażoretce naprawdę trudno cokolwiek zarzucić. Zrobiona według kanonicznych zasad francuskiego producenta, no może poza rodzajem stopu użytego do odlania podwozia, który w latach 70-tych był zdecydowanie bardziej szlachetny. Ile razy bym nie miał francuskiego resoraka w rękach, to i tak za każdym razem podziwiam zmyślność konstrukcji. Trochę wątpliwości budzi malowanie tego Fiata i ten napis na boku „Abarth 2000”. Po pierwsze nadwozie jest czterodrzwiowe, a sportowe wersje były dwudrzwiowe. Po drugie na nadkolu jest pięknie odlane oznaczenie modelu, a mianowicie 65CL, a to oznacza że mamy do czynienia z zupełnie seryjnym wariantem z silnikiem 1,3 rozwijającym rzetelne 65 KM, ale ze sportem nie mającym nic wspólnego. CL natomiast oznacza bogatszą wersję wyposażenia, doposażoną między innymi w obrotomierz, wycieraczkę tylnej szyby czy dzielone tylne siedzenie. Modelik wszedł na rynek w 1981 roku i pierwsze wydania nie miały żadnego napisu na bokach, ten pojawił się dopiero w edycjach z lat 1983-1986.

Skoro Francuzi nie zrobili prawdziwego Abartha, to może ktoś inny nie odpuścił i podszedł do sprawy jak należy. A jakże, Amerykanie z Mattela postanowili zrobić jak należy i Abarth w bardzo udanym wydaniu pojawił się w serii Hot Wheelsa w roku 1983. Był produkowany przez podobny okres czasu jak wersja mażoretkowa, ale jest trudniejszy do zdobycia. Co ciekawe pochodzi on z francuskiej produkcji, podobnie jak inne europejskie auta będące wówczas w ofercie HW.

Hotwheelsowy odlew jest bardzo porządnie i szczegółowo zrobiony, w sumie to podoba mi się tak samo jak wydanie mażoretkowe. Podwozie metalowe, jak to wówczas jeszcze bywało, sygnowane jedynie marką auta, bez wskazania modelu czy wersji. To odnajdziemy na tylnym nadkolu, gdzie dumnie prezentuje się napis „Abarth 2000”. Jedyna wada tego modelika, to sposób mocowania i spasowania kół, ale to przypadłość większości hotwheelsów z tamtego okresu. No nie jest to ten poziom solidności jaki zapewniało wówczas Majorette. Mam u siebie trzy te fiaciki, dwa srebrne i jego zielonego, którego kiedyś tam poddałem customizacji i prezentowałem na tym blogu. I pewnie kupię każdego następnego, jeśli tylko gdzieś takowego znajdę.

W tytule wpisu pojawia się wątek hiszpański i pora teraz do niego przejść. Hiszpańskość objawia się w dwóch kontekstach. Po pierwsze odwzorowywanym autem jest licencyjna wersja Fiata Ritmo, czyli Seat Ritmo Po drugie modelik zrobiła i wyprodukowała hiszpańska firma resorakowa Guisval (ten modeli gościł już na tym blogu we wpisie o Guisvalu Mirze). I zrobiła go po swojemu, według własnego przepisu na resoraka. A że posługiwała się przy tym trochę grubszym ołówkiem niż konkurencja z Francji czy Ameryki, to i ciut mniej finezyjnie im wyszło.

O ile bryła nadwozia mniej więcej zachowuje proporcje, o tyle ostrość krawędzi i ich szczegółowość pozostawia trochę do życzenia. W sumie najciekawszym elementem tego resoraka jest podwozie, które wygląda tak, jakby Hiszpanie postanowili skompilować rozwiązania francuskie i brytyjskie. Niestety jest to po części tylko domniemanie, bo żadnego guisvala zbudowanego w podobny sposób nie dane mi było jeszcze oglądać od środka. Ale z tego co widzimy na zewnątrz można założyć, że układ resorowania jest podobny do tego stosowanego przez Majorette. Koła z rantem to rozwiązanie stosowane przez Corgi, a plastikowe prowadnice osi stosował m.in. Matchbox. Sądząc po nagromadzeniu „wynalazków” takie Ritmo powinno jeździć doskonale. I tak jest w rzeczywistości. Ciężki metalowy resorak śmiga praktycznie bez żadnych oporów układu jezdnego, a rantowane koła zmniejszą opory toczenia. Może nie jest zbyt pięknie, ale jak widać skutecznie.

Żółty kolor hiszpańskiego Ritmo przypomniał mi o czarno-żółtej historii z nim związanej. W 1982 roku Seat zaprezentował zmodyfikowane Ritmo i nadał mu nazwę Ronda i ściął się spektakularnie z licencjodawcą, czyli Fiatem. Włosko-hiszpańska współpraca zakończyła się z hukiem wyrokiem sądu arbitrażowego w Paryżu. O co poszło? O to, że Włochom nie przypadła do gustu hiszpańska modyfikacja Ritmo i że zbiegło się to z ich własnym restylingiem włoskiego Ritmo. Obawiali się, że Ronda będzie się lepiej sprzedawać niż ich własne Ritmo. No dobrze, ale gdzie tu jest coś czarno-żółtego? Otóż Hiszpanie na rozprawę wysłali czarno pomalowaną Rondę, na której żółto zaznaczyli wszelkie modyfikacje przez nich wprowadzone. Tym samym udowadniając, że Ronda nie jest tylko kosmetyczną modyfikacją, a dość gruntowną, autorską transformacją, która może być sprzedawane jako autonomiczny model. Ale najlepiej z całą tą historią zaznajomić się w wersji mocno satyrycznej, przygotowanej kilka lat temu przez nieocenionego Złomnika (poznajemysamochody).

Ale hiszpańska odnoga twórczości resorakowej ma jeszcze jedną odsłonę. Drugim Seatem Ritmo, którego mam w kolekcji jest produkt hiszpańskiej firmy Mira. Niestety moja wiedza na temat Miry od czasu poprzedniego wpisu (z kwietnia 2019 roku) gdzie się ta marka pojawiała nijak się nie zwiększyła. Ale kilka modeli przez nią zrobionych do mnie trafiło. Wciąż wywołując nielichą konsternację, bo znalezienie w dorobku Miry jakiejś spójnej i konsekwentnej filozofii tworzenia resoraków jest bardzo trudne. Ale jej czerwony Seat Ritmo jest niezłym modelikiem.

Jak widać mirowa wersja też do subtelnych nie należy, ale podobnie jak zbliżone do niej wzorniczo Siku ma w tej swojej toporności sporo prawdziwej fajności. Jakże innej niż ta dostarczana przez filigranowe, szczegółowe odwzorowania. Tu nic się nie ułamie, nie zniszczy, a jest na tyle podobne do oryginału, że nikt nie ma wątpliwości, że to Ritmo. Najlepszym symbolem owej solidności jest szpros (nie wiem czy w przypadku okiem samochodowych tak się to nazywa) w tylnym bocznym oknie. Mirowskie Ritmo to chyba najrzadsze wydanie z tych, które udało mi się zgromadzić, dlatego cieszy mnie że jest w tak dobrym stanie.

Po pobycie w słonecznej Hiszpanii pora wracać do stylowej Francji i przyjrzeć się, jak z rytmicznym tematem poradził sobie konkurent Majorette czyli Norev. Za norevowskim Ritmo rozglądałem się długo i bezskutecznie. Zwykle widywałem je w cudzych kolekcjach, ale jakoś nie na pchlich targach czy licytacjach. I jakby na potwierdzenie tej obserwacji posiadaczem tego niebieskiego Ritmo (i jeszcze jednego czerwonego, ale z lekko uszkodzonym zawieszeniem) stałem się w wyniku wymiany. Ta forma pozyskiwania eksponatów do kolekcji jakoś nigdy nie działała, w moim przypadku. Ale tym razem się udało. Moją kolekcję zasiliły bodajże trzy klasyczne minijetowe norevki, a w zamian pozbyłem się mażoretkowego Renaulta Clio w bardzo ładnym stanie i jeszcze czegoś, ale nie pamiętam. A przy okazji pooglądałem sobie bardzo konkretną kolekcję resoraków, na którą sympatyczny kolekcjoner przeznaczył cały pokój. I każda ścianę w nim.

Wydanie norevowskie jest takie jak … wydania tego producenta z lat 80-tych bywają. Czyli mocno specyficzne i lekko irytujące. I za to właśnie kochane przez tych, którzy lubią nieoczywistości kolekcjonerskie. Odlew jak to u Noreva poprawny i ze sporym potencjałem (pod warunkiem że albo trafi się na egzemplarz z dobrze położonym lakierem, najlepiej metalizowanym lub się samemu polakieruje). Zawieszenie i koła podatne na uszkodzenia. W niebieskim egzemplarzu te elementy są akurat w stanie bardzo dobrym, co pokazuje, że podobnie jak w Schuco 1:66, jeśli modelik miał łatwe życie i stał sobie gdzieś niepokojony specjalnie dziecięcymi szaleństwami, to przetrwa w dobrym stanie. Stop użyty do zrobienia podwozia jest podatny na tworzenie się nalotu. Pewnie do usunięcia, ale na tym dobrze zachowanym egzemplarzu nie będę tego próbował. No i zgodnie z norevowską pokrętną filozofią nie ma w tym autku czym kręcić, bo producent nie odwzorował kierownicy.

Dotarliśmy do końca tej opowieści rozłożonej na pięć głosów. Czy były jeszcze inne Fiaty Ritmo w skali resorakowej?  Były, ale ich znalezienie to zajęcie na lata. Było wydanie włoskiego Polistila, zrobione w skali 1:55 i na kołach zadziwiająco podobnych do tych z Majorette. Był ponoć też modelik tajemniczej marki Faie. A co z odmianą seatowską? Były chyba jeszcze dwa wydania Seata Ritmo zrobione przez hiszpańskie firmy Guiloy i Pilen. Swoją drogą ciekawe jak wyglądają pchle targi w Hiszpanii i czy można tam trafić resoraki ich rdzennych firm.

A co z naszym quasipojedynkiem? Wszystkie prezentowane resoraki są fajne, bo i samo Ritmo jest ciekawym samochodem. Biorąc pod uwagę wszystkie możliwe aspekty, czyli poprawność odwzorowania, założenia konstrukcyjne i jakość produkcji to mażoretka wygrywa bez żadnych wątpliwości. Tylko troszeczkę ustępuje jej wersja hotwheelsowa. A reszta? A reszta to absolutnie przepyszne – choć specyficzne – kolekcjonerskie smakołyki, które cieszą samym faktem istnienia i możliwością wzięcia do ręki.  

2 myśli w temacie “Włosko-hiszpański kwintet rytmiczny

Dodaj komentarz