B01 – Patrząc dalej …

Od ostatniego wpisu minęło 1,5 miesiąca. I w tym zdaniu słowo „ostatni” ma istotne znaczenie. Przerwa, która się pojawiła, chyba najdłuższa z wszystkich absencji w ciągu 5 lat, nie była przerwą urlopową, choć w pewnym zakresie faktycznie był to urlop. Przez ten czas zastanawiałem się czy ostatni wpis faktycznie jest „ostatnim” wpisem. W sensie merytorycznym dotknąłem przez te 5 lat chyba wszystkich istotnym kwestii związanych ze światem resoraków, w sensie narracyjnym spróbowałem różnych form, w sensie sentymentalnym wróciłem do wielu wspomnień z przeszłości. Czy można to kontynuować nie popadając we wtórność i mechaniczność? Nie wiem, wciąż się tego obawiam, ale obawiałem się tego i przy 50 i przy 100 wpisie. Zawsze mi się podobało jak twórca (a za takiego się uważam) kończy swoją aktywność w sposób kontrolowany. Że nie ciągnie własnej twórczości na siłę czy z przyzwyczajenia (ewentualnie dla pieniędzy). Bardzo szanowałem kabaret Potem, że skończył wtedy gdy zamierzał skończyć. Ale czy faktycznie ich aktywność się skończyła? Kupując dzisiaj kawę na stacji benzynowej zerknąłem na półkę z gazetami. Z jednej z okładek tygodników opinii patrzyła na mnie wymownie Joanna Kołaczkowska (swoją droga świetne zdjęcie), wypowiadająca się m.in. na temat poczucia humoru Polaków. Wystąpiła w tej roli jako niekwestionowana gwiazda polskiego kabaretu i członkini Kabaretu Hrabi (który niedawno udostępnił materiał ze spektaklu „Cyrkuśniki”). Czyli dało się zamknąć i jednocześnie iść dalej. Ale z drugiej strony taki Kraftwerk przestał w latach 80-tych nagrywać płyty bo się jeden z liderów zakochał w kolarstwie i wolał pedałować niż komponować. A ja te wakacje spędzam na siodełku. Co prawda dość emerycko i rekreacyjnie, ale te 20-30 km dziennie sobie robię. I po takim pedałowaniu też nie mam ochoty siadać do komputera. No więc wykonując pewną automanipulację emocjonalną umówmy się, że poprzedni wpis był faktycznie „ostatnim”. A wszystkie  następne to już bonusy. Zakładanie nowego bloga byłoby dość niedorzeczne, ale bonusowe wpisy będą po pierwsze nieregularne, a po drugie względnie długie, a po trzecie nieprzewidywalne. Czyli mniej, ale więcej, choć niekoniecznie lepiej.

Na pierwszy ogień w tym bonusowym wydaniu bloga idzie klasyczna Tomica. Bo któż inny? Ale żeby nie było zbyt oczywiście zmieńmy perspektywę. Porzućmy razem z Tomicą jej japoński matecznik i skierujmy wzrok ku … Europie, czyli daleko od Mazd, Hond i innych Toyot. Oczywiście „europejskie” auta Tomicy trafiały już na bloga kilkukrotnie, ale nie miały dedykowanego wpisu. Do dzisiaj. Tomica zarezerwowała specjalną serię wydawaną w latach 1976-1987 i znakowaną jako Foreign Tomica. Stąd oznaczenia modeli zaczynało się od litery F. Niejapońskie modele w tej serii występowały w charakterystycznych pudełkach, innych od klasycznych black boxów. Tutaj pudełka były białe, a dodatkowo pojawiała się na nich flaga kraju, z którego pochodził odwzorowywany modelik. Czy po 1987 roku Tomica już nie robiła aut spoza Japonii? Oczywiście, że robiła, ale trafiały one już do głównej serii podstawowej i do serii dedykowanych wybranym rynkom. Część z modeli z serii F również została przemianowana na oznaczenia z serii głównej i pozostawała w ofercie jeszcze długo po 1987 roku. No to zacznijmy ten japoński Tour d’Europe. A startujemy od Wielkiej Brytanii.

Firmy resorakowe (jeszcze przed totalną globalizacją) często sięgały po auta z nieswojego rynku lokalnego. Tak robił Matchbox (względnie brytyjski), Majorette (względnie francuski) czy nawet Schuco (zdecydowanie niemieckie). Pytanie: „po co sięgały?”. Albo po ikony danej motoryzacji (zwykle do znudzenia) albo po modele, które uchodziły za przełomowe albo przynajmniej ciekawe w danym okresie (zwykle epizodycznie i raczej krótko). Pierwszy nurt, nazwijmy go ikoniczo-klasycznym zwykle mniej mnie interesuje, za to w drugim można znaleźć smakołyki. Czasami mamy też sytuacje, że określony model stał się w gruncie rzeczy ikoną, ale niejako dopiero po fakcie. Dwa modele, które wybrałem do reprezentowania Wielkiej Brytanii po japońsku lokują się jednak bardziej w nurcie ikoniczno-klasycznym.

Biały Lotus Esprit to brytyjska ikona lat 70-tych. I to w zasadzie bezdyskusyjna, skoro zagrała dwa razy u boku Jamesa Bonda. Oryginał żył wyjątkowo długo, bo robiono go od 1976 do 2004 roku i przez ten okres machnięto trochę ponad 10 tysięcy egzemplarzy. U Tomicy autko pojawiło się w serii F w roku 1979, pod numerem F24. Mój egzemplarz to już późniejsze wydanie, przemianowane na T14, pochodzący z tzw. „British Line”, wydawanej od 1993 roku lokalnie na rynek brytyjski. Pokryło się to w czasie z przeniesieniem produkcji modeli z Japonii do Chin. Modelik ma dziwnie zmatowione szyby, w zasadzie to można je nazwać mlecznymi. Czy tak to wyjechało z fabryki? No oczywiście, że nie, ale trudno powiedzieć skąd ten efekt się wziął. Autko ma plastikowe podwozie, podnoszone reflektory i jest w skali 1:60.

Drugi z modeli to klasyka podwójna. Nie dość, że Jaguar to jeszcze zielony, inaczej „british racing green”. To model XJ-S, czyli następca E-Type’a, wprowadzony na rynek w 1975 roku i pozostający w produkcji do roku 1996. Jakby się ktoś mnie w dzieciństwie spytał o markę Jaguar i poprosił o wskazanie ikonicznego modelu, to raczej bym wskazał właśnie XJ-S-a, a nie E-Type’a. Dlaczego? Nie mam pojęcia, ale kojarzę, że wśród zabawek miałem plastikowy samochodzik z napędem ciernym odwzorowujący właśnie ten, późniejszy model. Ale nic więcej nie pamiętam. Bo o tym, że pod maską mruczy dwunastocylindrowy silnik widlasty raczej nie wiedziałem. Koleje losu tego modelu u Tomicy były podobne jak Esprita. Pierwotnie został wydany w 1978 roku w ramach serii F pod numerem 68, a potem go przemianowano. Mój egzemplarz to wydanie z serii „British Line” w ramach której dostał nr T24. Autko zrobiono w Chinach, na metalowym podwoziu, w skali 1:67.

Z Wielkiej Brytanii udajemy się do Niemiec, a tam w zasadzie oczywistości. W całej serii F wydano aż dziesięć porszaków, a tylko cztery BMW, pięć VW i sześć Mercedesów. Nie do końca jest to prawda, bo liczę w ten sposób również różne wydania tego samego modelu (czyli cywil i policja to dwa różne wydania). Zacznijmy od Porsche 928, czyli modelu który miał zastąpić klasyczna 911-tkę i z czego, jak wiemy, nic nie wyszło. Może to i lepiej, bo dzięki temu 911-tka wciąż ewoluowała, a 928 i tak pozostawało w produkcji przez 18 lat, od roku 1975. A miało swoje atuty, z których największym był pewnie V8 umieszczony z przodu i dojący pierwotnie 240 koni mechanicznych. Mnie zawsze jakoś bliżej było do budżetowego brata, czyli 924-ki, ale może to kwestia tego, że nie dane mi było porządnie obejrzeć 928 w realu. Gdzieś tam oczywiście widziałem, ale ostatnie doświadczenia z Miurą pokazują, że pozory mogą mylić (i odwzorowania resorakowe też). Ale o Miurze za moment. Tomica wydała 928-kę w serii F pod numerem 53. Moje wydanie ma nr T9 i wyszło w znanej nam już serii „British Line”, wyprodukowano je w Chinach, na metalowym podwoziu i w skali 1:63.

Drugie czerwone Porsche to 930-tka, czyli 911-tka z turbo, która pierwotnie powstała w celach homologacyjnych w sporcie wyczynowym. No ale za bardzo się spodobało i produkowano je od 1975 do 1989 roku. Choć jak na sportowe auto klasy premium nie była to produkcja masowa i w sumie fabrykę opuściło około 21,5 tys. egzemplarzy. Pierwotnie miało 260 koni, a po rozwierceniu silnika w 1978 dawało kierowcy już trzysta rumaków. Mój egzemplarz znalazłem na wrocławskim pchlim targu, ale ta historia już na blogu była. Tym razem trochę ciężej z identyfikacją, bo co prawda autko jest oznaczone jako F01 (czyli zgodnie z numeracją serii F, wprowadzony do katalogu w 1979 roku, jako drugi F01 w tej serii, pierwszym był bardzo ciekawy pojazd, ale o nim kiedy indziej), ale wyprodukowane jest w Chinach, co trochę trudno zinterpretować, szczególnie że po likwidacji serii F 930-tka została włączona do głównej serii pod numerem 81. Modelik zrobiono na plastikowym podwoziu i w skali 1:61. Opuśćmy wyścigowe Niemcy i zerknijmy do następnej europejskiej potęgi motoryzacyjnej, czyli do Włoch.

Pierwsza para to raczej „smakołyki”, niż „ikony”, przynajmniej w okresie produkowania zarówno oryginałów, jak i resoraków. Dwa włoskie auta sportowe, ale jakby na dwóch krańcach tej „sportowości”. Zielony to oczywiście Fiat X/9 zaprojektowany przez Bertone i pozostając w produkcji w latach 1972-1989. Pierwotnie wyposażany w silnik 1,3 o mocy 75 koni, a od 1978 w silnik półtoralitrowy dający 85 koni. Więc nie o moc, czy szybkość w tym aucie chodziło. Tu auto zrobione dla przyjemności z jazdy, a ta niekoniecznie musi wynikać ze sprintu spod świateł czy driftu na rondzie. Zielone wydanie Tomicy to pierwotne wydanie z serii F, sygnowane numerem 28, produkowane w Japonii, na metalowym podwoziu i w skali 1:59. To urocze autko więc nie dziwi, że Tomica włączyła je do katalogu, podobnie jak uczyniło to Corgi (równie fajne odwzorowanie), Playart czy Zylmex. Szkoda tylko, że u Tomicy jest to odwzorowanie wariantu amerykańskiego z tymi absurdalnie wysuniętymi zderzakami.

O istnieniu Maserati Meraka, jak pewnie spora część motoryzacyjnej Polski, dowiedziałem się z programów Patryka Mikiciuka. Ma on w swojej kolekcji taki rarytas, który niedawno uległ niefortunnemu zniszczeniu przez niesprawny akumulator. Co ciekawe jak kupowałem to autko to nie widziałem, że to właśnie Merak, bo zdjęcie było tak niewyraźne, że to mogło być w zasadzie wszystko. Ale finalnie okazało się Merakiem i to w całkiem dobrym stanie. Oryginał zaprojektował Giugiaro, choć prawdziwsze byłoby stwierdzenie, że przeprojektował biorąc jako bazę inny model Maserati czyli Borę. Co ciekawe w pierwszym okresie produkcji wersje z kierownicą po lewej stronie miały deskę rozdzielczą z Citroena SM, a te z kierownicą po prawej stronie miały deskę z Bory (same kierownice też się różniły). Tomica odwzorowała wariant SS, czyli lżejszy i mocniejszy (miał 220 zamiast pierwotnych 190 koni). O ile Borę w wydaniu resorakowym głównie kojarzymy z resorakiem Matchboxa, o tyle Meraka zrobiła tylko Tomica (no i Kyosho, ale to już nie jest resorak, a model klasy premium). Autko pierwotnie wyszło w 1978 w serii F pod numerem 45. Mój egzemplarz wyprodukowano w Chinach, na metalowym podwoziu, w skali 1:62 i przemianowano na nr T07, a to oznacza wydanie na rynek brytyjski pochodzące z pierwszej połowy lat 90-tych.

Było Maserati no to teraz coś z innej stajni, czyli zajrzyjmy do zagrody Lamborghini i auto z prawdziwymi rzęsami, czyli Miura. Jest w historii motoryzacji kilka dobrych przykładów przednich reflektorów, które „robią” auto. Wystarczy wspomnieć Corda 810/812, DS-a, pierwsze Ritmo, czy chociażby Twingo. Ale bardziej zalotnych świateł niż te w Miurze raczej się nie spotka. Niestety w starych resorakach, takich jak matchbox czy prezentowana tomika ten szczegół nie był odwzorowywany. W nowszych wydaniach nie popełniano już tego błędu i ten stylistyczny niuans był pokazywany. Bo Miura bez świateł nie jest Miurą …

No i właśnie. Kilka tygodni temu zupełnie przypadkowo udało mi się uczestniczyć w wyjątkowo frapującym zdarzeniu. Razem z synem odwiedziliśmy muzeum w Topaczu, które samo w sobie nie jest obecnie jakieś porażające (choć kamperowa ekspozycja N126 jest obłędna), ale w trakcie zwiedzania usłyszeliśmy dziwny dźwięk. Wyjrzeliśmy przez otwarte wrota muzeum na dziedziniec i okazało się, że z wielkiej lawety wyładowywane są zabytkowe Lamborghini. Sam wyładunek takich cacek już jest ekscytujący, a jak jeszcze na kilkanaście minut zostają one zaparkowane na zamkowym trawniku, to mamy przepis na miks zachwytu, wzruszenia i dobrego humoru. I zdenerwowania, co potwierdził pan wyprowadzający te cacka z lawety. Tam się w Miurze zakochałem konkretnie. Na żywo ten samochód wygląda obłędnie, zarówno z zewnątrz jak i w środku. I te starsze resoraki trochę gubią wyjątkowość tego auta. Tomica Miurę wydała w roku 1977, oczywiście w serii F, pod numerem 40. I mój egzemplarz jest takim właśnie japońskim wydaniem, na plastikowym podwoziu i w skali 1:62.

Z wielkiej trójcy włoskich sportowych aut zastało nam jeszcze Ferrari. Tomica lubi Ferrari, a obecnie tym bardziej bo razem z Bburago/Maisto ma licencję na ich odwzorowywanie (czego nie ma już np. Hot Wheels). Tu jednak jesteśmy w czasach klasycznych Ferrari, a modelem prezentowanym jest BB 512. To przedstawiciel serii Berlinetta Boxer, w ramach której oprócz 512-tki była jeszcze 512i oraz wcześniejsza 365 GT4 BB. Pierwowzór był robiony w latach 1976-1981, a tomicowy odpowiednik pojawił się w serii F pod numerem 57 w 1979 roku. I trudno aby modelik nie eksponował tego co w tym Ferrari było najważniejsze, czyli dwunastocylindrowy silnik ale nie w układzie V, a w konfiguracji przeciwsobnej, czyli bokser. Silnik płaski i szeroki, czyli idealny do takiego nadwozia jakie miała 512-tka. Co ciekawe ten model występował u Tomicy w trzech wcieleniach. Pierwotne to F57, takie jak na zdjęciu, które zostało w 1986 wydane ponownie jako F39, a następnie w 1988 roku trafiło do serii podstawowej pod numerem 119 (ale miało już inne, szerokie koła). Trzeba przyznać, że Tomica nieźle wywijała z tymi seriami i oznaczeniami modeli. A i jeszcze skala … 1:62 co oznacza, że tym razem modele na zdjęciu są całkowicie porównywalne wielkością. Fajnie.

Zmieńmy kryterium prezentacyjne, odstępując od dotychczasowego ukierunkowanego na krajowe motoryzacje, a przejdźmy do kryteriów domenowych. Pierwsza z takich kategorii to auta do sportu wyczynowego. Ale wciąż europejskie. Znalezienie niebiesko-białego McLarena to jeden z wielu moich „dziesiątek”, czyli znalezisk idealnych. Po prostu kucnąłem przy odpowiednim pudle, pogrzebałem i wyjąłem z niego auto wyścigowe Formuły 1, które okazało się Tomicą (ale o tym też już było na tym blogu, przy okazji relacji z bazarkowania). I mimo, iż wiem jak to działa, to na poziomie emocjonalnym wciąż jest to magia. McLaren M26 Ford – taka jest pełna nazwa tego resoraka, który odwzorowuje rzeczywisty bolid ścigający się w sezonach 1976-79, czyli w czasach gdy bladego pojęcia o istnieniu Formuły 1 nie miałem. Moja znajomość z F1 tak naprawdę zaczęła się od McLarena MP4/2 w którym zasiadali tacy kierowcy jak Alan Prost, Niki Lauda czy Keke Rosberg. No ale to było 5 lat później. Trudno powiedzieć czemu Tomica wybrała akurat ten bolid Formuły 1 bo nie był on jakoś specjalnie utytułowany, ale jeśli trafił do serii F, pod nr 39, to jakiś istotny powód musiał mieć. Pewną wskazówką jest to, że w serii F były też inne bolidy F1 z tamtego okresu, czyli: Lotus 78 Ford, Tyrell P34, Brabham BT46 Alfa Romeo czy Ferrari 312T3. W sezonie 1977 wszystkie te pięć aut ścigało się ze sobą, a liczba stajni (konstruktorów) biorących udział zamknęła się w okrągłej liczbie 20. Wygrał wówczas Lauda na wspomnianym Ferrari. Wygląda więc na to, że M26 został odwzorowany nie za zasługi, a dlatego, że był wówczas w stawce wyścigowej Formuły 1. Mój egzemplarz M26 mimo, że jest sygnowany w odpowiedni dla tej serii sposób, to jednak z niej nie pochodzi. W tym przypadku (i w takim malowaniu) mamy do czynienia z amerykańską serią „Pocket Cars”, której oznaczenia były mocno pogmatwane i część z aut miała numery przejęte z serii „Foreign Tomica”.

Ale wyścigi samochodowego to nie tylko F1. I tu wjeżdża drugie auto wyczynowe, czyli Porsche 936 Turbo. Na wyścigach samochodowych, w których biorą udział pojazdy tego typu, znam się … nie znam się w ogóle. Oczywiście kojarzę dwudziestoczterogodzinne wyścigi Le Mans, ale już poszczególne kategorie wyścigowe w jakich startują dane modele to dla mnie czarna magia. 936 Turbo startowało w formule grupy 6, co w latach ich startów czyli w okresie 1976-1982 oznaczało „dwumiejscowe samochody osobowe”, bez nałożonych wymagań w zakresie wielkości produkcji. Auto napędzał odpowiednio zmodyfikowany silnik z Porsche 930 Turbo, dający 540 koni. W resorakowym świecie bardziej znanym autem wyścigowym był poprzednik, czyli Porsche 917, z zamkniętą kabiną (nawet ostatnio wróciło u Majorette). Swoją droga historia wyczynowych Porsche jest polem do bardzo konkretnej eksploracji, również resorakowej. Ciekawe jest to, że Tomica odwzorowała wariant bez garbu i chwytu powietrza za kabiną kierowcy. W katalogu Tomicy to Porsche pojawiło się w serii F, pod numerem 43, w roku 1978. I miało zupełnie inne malowanie niż mój egzemplarz. Żółty wariant to już wydanie przemianowane na nr T22 i jak już się Szanowni Czytelnicy domyślają, jest to produkcja chińska na rynek brytyjski. Ach, zapomniałem o skalach … McLaren to skala 1:56, a 936-ka to skala 1:59.

No i na koniec zostały nam pojazdy funkcyjne, czyli radiowozy, karetki, taksówki i wszystkie inne służące do pracy i realizowania dedykowanych celów. Wozów policyjnych w serii F wyszło osiem, w tym takie cudo jak Citroen H. Mercedesa w barwach niemieckiej policji „wyhaczył” znany czytelnikom w „ostatniego” wpisu Robert. Nacieszył się, porobił zdjęcia i odsprzedał bardziej potrzebującemu. 450 SEL, czyli W116 to dość obficie występujący w resorakowym świecie model Mercedesa. Zrobił go Matchbox, Majorette, Schuco, Yatming, Mira (te mam) … więc fajnie, że dołączyła do nich wersja Tomicy. Oczywiście wolałbym wariant cywilny, bo takowy oczywiście tez istnieje, ale niemiecka policja tez jest w porządku. U Japończyków W116 pojawiło się w serii F w roku 1977 i dostało numer 24. Nie było później innych wydań, a to oznacza, że prezentowany egzemplarz pochodzi z tej serii, co potwierdza również kraj produkcji, czyli Japonia. Autko jest na metalowym podwoziu i w skali 1:67.

Skoro było białe to powinno być i czarne. A skoro czarne to nie ma nic bardziej czarnego niż stara londyńska taksówka. Austin FX4, produkowany przez prawie 40 lat, aż do roku 1997. Auto od początku zaprojektowane do funkcji jaką miało pełnić, co widać nie tylko po charakterystycznej bryle nadwozia i układzie wnętrza, ale też chociażby po średnicy zawracania (a to oznacza zwrotność) wynoszącej zaledwie 7,6 metra. Oczywiście przez te czterdzieści lat auto modernizowano i udoskonalano, a serii było co najmniej kilka. U Tomicy w serii F były jedynie dwie taksówki … skoro jedną była czarna londyńska, to druga musiała być żółta nowojorska (choć nie był to Checker). Austin pojawił się w katalogu w 1978 roku pod numerem F56. I pomimo, że trudno sobie wyobrazić inny kolor dla tego pojazdu, to była wydana również wersja srebrna. Mój egzemplarz to wydanie z lat 90-tych, czyli już chińskie, ale praworządne, bo czarne i na metalowym podwoziu. Niemniej numer ma zmieniony na T12, co oznacza „wariant brytyjski”. Skala natomiast to 1:67, a to to ponownie gwarantuje, że autka na zdjęciach są całkowicie porównywalne wielkością.

Czy to są wszystkie resoraki Tomicy wywodzące się z Europy, jakie mam w swojej kolekcji. Nie, jeszcze kilka innych by się znalazło, ale z różnych powodów nie trafiły do tego wpisu. Choć w sumie mogłem podmienić jedno z dwóch autek, które już wcześniej na blogu gościły. Jak widać seria „Foreign Tomica” była bardzo ciekawym zestawem pojazdów, który obejmował trochę ponad 100 wydań. A było tam wiele „dobra”, jak chociażby: Fiat 131 Abarth Rally, Renault 4 Fourgonnette, BMW 320i czy Alpine Renault A310. A do tego dochodzą jeszcze amerykańskie „cuda” jak: AMC Pacer czy Cadillac Fleetwood Brougham. Przegląd zaprezentowany w tym wpisie pokazuje też, że istniały alternatywy dla pierwotnej serii F, czyli reedycje w ramach innych serii. Z kolekcjonerskiego punktu widzenia seria F jest najbardziej wartościowa, bo i najstarsza i „japońska”, ale na szczęście Tomica zawsze pilnowała jakości i reedycje, pomimo „chińskości”, „wietnamskości”, nie ustępują wydaniom pierwotnym. W przypadku Tomicy dbanie o własną tradycje i nierozmywanie jej jest integralną częścią jej markowego DNA. Dość zabawną kwestią jest to, że na 12 zaprezentowanych modeli żaden nie został odwzorowany w skali 1:64. Tropiciele spisków mogliby powiedzieć, że Tomica już w latach 70-tych szykowała się do wydań premium w ramach serii TLV (która wystartowała w 2004 roku) i dlatego unikała jak ognia tej skali.

No i dotarliśmy do końca pierwszego bonusowego wpisu. I jak widać będzie to takie trochę „Outtakes & Rarities”. połączonego z remanentem. Nie mam pojęcia na ile wystarczy mi energii i zapasów kolekcjonerskich, ale kilka ciekawych tematów dojrzewa w mojej głowie. Niektóre od kilku lat i właśnie zadzwonił dzwonek, że są gotowe do materializacji. Zaglądajcie, kiedyś się pojawią …

4 myśli w temacie “B01 – Patrząc dalej …

  1. Cześć,

    obserwując inne blogi (nie jest tego dużo), czy tematy na forum modelarskim różnych użytkowników, owszem widać pewną powtarzalność, ale… to nie jest złe.
    Np. mnie interesują prezentacje czy renowacje modeli, a tutaj nie trzeba kombinować z formą przekazu, ma być ciekawie i solidnie podane na tacy, a każdy taki temat jest wartościowy, bo dotyczy praktycznie innych miniatur. I to jest wg mnie ciekawe i po prostu fajne.
    Bardzo bym chciał, aby na blogu pojawiały się informacje nt historii danego producenta modeli ( owszem , to cześciowo jest zawierane w różnych wpisach), a zwłaszcza tych mało znanych. Chętnie zobaczę na blogu moje jedne z ulubionych resoraków z dzieciństwa – produkcji firmy SEBA, ciekawym będzie także pokazanie miniatur modeli firmy … Lego , przecież to od nich zaczęły się jako dodatki popularne klocki (garaże do aut).
    Chętnie także zobaczyłbym trochę skacząc po skalach inne fajne i ciekawe miniatury – były na blogu „północne winyle”, polska Lonza, a temat można bardzo ciekawie eksplorować (chociażby starocie firmy Huilor, Kaden, Kovap, Tekno… tego jest bardzo duża ilość).
    Kolejna kwestia to renowacje – zawsze mile widziane.

    Tak, więc „patrząc dalej” i nie trzymając się kurczowo pewnych założeń to raptem zaczeliśmy podróż w świat miniatur 😉

    ot takie moje przemyślenia

    Pozdrawiam

    Jacek

    Polubienie

    1. Dziękuję za podzielenie się garścią refleksji. Istotnie tematów do eksploracji jest wciąż bez liku, jak chociażby „czeskie” klimaty. Problem z tym wszystkim jest tylko taki, że musiałbym trochę zmienić logistykę blogowego researchu. Zakładając wciąż organoleptyczne poznawanie modeli trzeba je po prostu pozyskać, następnie połączyć jakimś wątkiem i … no właśnie i co dalej. Bo jednak nie jest to kolekcjonerstwo. Więc należałoby pozyskać, poznać, opisać i puścić dalej. No i z tym ostatnim etapem mam największy problem i to nawet nie emocjonalny, co bardziej operacyjny. Wspomniane „północne winyle” stoją w pudle „na sprzedaż” od ponad roku. Druga kwestia to czas, przygotowanie dobrego wpisu zajmuje nawet kilkanaście godzin, a czyta się to w 5-6 minut. Oczywiście lubię to robić, ale lubię tez robić inne rzeczy 😉 Więc blog będzie się „tlił”, cały czas trwa pozyskiwanie ciekawych eksponatów i czasami rozbłyśnie na chwilę nowych wpisem. Pozdrawiam.

      Polubienie

Dodaj komentarz