Chińszczyzna w ośmiu smakach … część 2

Po chwili przerwy od chińskich smakołyków pora wrócić do konfrontowania ze sobą autek w skali 1:64, wydawanych przez względnie nowe firmy pochodzące z Państwa Środka lub podległych mu okolic. W poprzedniej części ustawiliśmy sobie poziom referencyjny przyjmując, że jest nim to co robi japońska Tomica/Tomytec, także produkująca swoje modele w Chinach. Do tej pory oprócz tomicowej serii TLV/Neo obejrzeliśmy BMW pochodzące od Mini GT i Hondę wypuszczoną przez Erę. I było naprawdę nieźle. Dorzućmy więc do tej chińszczyzny coś nieoczekiwanie francuskiego …

Pora na chyba najbardziej egzotyczny model z całego tego zestawienia. Jest nim Citroën ZX, w Chinach znany pod nazwą FuKang i robiony tam na licencji. A w skali 1:64 odwzorował go Xcartoys, o którym można chyba powiedzieć, że jest najbardziej chiński z całej prezentowanej siódemki (bo co prawda chińszczyzna jest w ośmiu smakach, ale jednak trudno Tomicę zaliczyć do grona chińskich producentów). Chińskość Xcartoys’a objawia się przede wszystkim jego asortymentem, który zawiera sporo modeli odwzorowujących chińską myśl techniczną, czasami mocno inspirowaną, a czasami ciut bardziej oryginalną. Ale do tego wątku wrócimy za chwilę. Na razie zerknijmy na pudełko bo i Xcartoys w kartonik swoje modele pakuje i jak mówi na dedykowanej fandomowej stronie wiki … „pudełka są również uważane przez niektórych za kolekcjonerskie”. A na pudełku mamy ładną grafikę przedstawiającą ZX-a i zgrzytu pomiędzy tym obrazkiem a rzeczywistym modelem w ogóle nie ma. Obejrzałem sobie dokładnie pudełko z pomocą google’owskiego tłumacza zdjęciowego i mocno się zdziwiłem. Po pierwsze zaskoczyły mnie hasła pod jakimi to autko (lub seria) jest sprzedawane: „oddać hołd klasyce” i „pamięć pokolenia”. Nawet biorąc pod uwagę pewną niedokładność tłumaczenia maszynowego to jednak trzeba przyznać, że ziarno nostalgii jest w stanie zakiełkować wszędzie (a marketing już czeka żeby to skutecznie wykorzystać). I jakby dla potwierdzenia owej nostalgii na drugiej ściance pudełka odnajdujemy dość obszerną notkę o Citroënie produkowanym w latach 1992-2009,  kończącą się słowami wspominającymi, iż kompaktowy FuKang pełnił w Chinach przeróżne role, od auta rodzinnego, przez taksówkę, aż po auto służące do nauki jazdy. I ten sam ktoś (sprytny marketingowiec) dopowiada, że nie może się powstrzymać od refleksji, iż Fukang to pokoleniowe wspomnienie. Trzeba przyznać, że daje to do myślenia. Bo ja kupiłem ten modelik (dla syna) dlatego, że to wciąż jest ZX, ciekawy model Citroëna, ale nie darzę go ani odrobiną nostalgii. Ale dla Chińczyków z pokolenia Y to faktycznie może być auto dzieciństwa. I nawet pomijając biznesowy wymiar tego zjawiska, to nostalgia, pomimo zmian społecznych i kulturowych, zdaje się być bardzo trwałym uczuciem. Czy tak jest przekonany się za kilkanaście lat, jak będziemy chcieli sprzedać swoje współcześnie kupowane resoraki.

FuKang to licencyjna wersja Citroena ZX, który oficjalną premierę miał w Europie rok wcześniej, czyli w 1991 roku. I wciąż wyglądał jak klasyczny Citroën, za co głównie odpowiada przesłonięte tylne koło, nie aż tak mocno jak to bywało w latach 70-tych i 80-tych, ale jednak. No i miał podobny styl jak zdecydowanie bardziej citroënowaty BX, ale nie mogło być inaczej skoro oba projekty przygotowało włoskie studio Bertone. Auto pozycjonowano w wyjątkowo trudnym segmencie rynku, jakim jest segment „kompaktów”, gdzie właśnie pojawił się Golf III i pierwsza generacja Opla Astry. No ale to europejska historia, a my przecież jesteśmy w Chinach. A tam na bazie ZX „wygenerowano” jeszcze wersję sedan, a nawet pickup. Byłoby fajnie gdyby Xcartoys i te egzotyczne dla nas odmiany odwzorował. Ale na razie mamy wersję bazową, która niczym specjalnym się od wariantu europejskiego nie różni (no oprócz oznaczeń modelu, które na tylnej klapie są oczywiście po chińsku). I dlatego jest tak kusząca jako model w skali 1:64. Kusząca również i dlatego, że odwzorowanie jest bardzo poprawne. W srebrnym malowaniu wydaje się, że trochę ginie ogólna schludność tego modelu i szczegółowość odwzorowania. Niestety drugi wariant na innych felgach (ciekawszych, bo odwzorowujących felgę stalową bez kołpaka) i bordowym kolorze jest wydany jako chińska taksówka, a tu już „udawanie”, że to ZX raczej nie przejdzie. Autko ma bardzo dobrze odwzorowany pas przedni, gdzie w odbłyśnikach reflektorów widać nawet coś na kształt żarówek. Ciekawe czy Czytelnicy dostrzegli jedyny zgrzyt w tym modelu. Autko nie ma przeźroczystego trzeciego okna. Dlaczego? Bardzo dobre pytanie. Ale dzięki temu, że modelik jest skręcany można rozwiązać tę zagadkę. Otóż jest to założenie konstrukcyjne i to raczej słuszne. Brak okienka jest wymogiem sztywności nadwozia i nie zrobiono go już w samym odlewie. Pod spodem jest normalna szybka, ale uznano że zrobienie trzeciego okienka znacząco osłabi dach, który opierałby się na bardzo filigranowych słupkach, szczególnie rama okno tylnej klapy byłaby bardzo podatna na uszkodzenia. Więc to co wyglądało na jakieś uproszczenie procesu produkcyjnego w istocie jest sensownym krokiem, projektowo uzasadnionym. A to pokazuje, że Xcartoys bardzo dobrze kombinuje, bo cenowo operuje raczej w dolnym segmencie rynku premium i jego autka mogą być kupowane jako zabawki. Trochę to przypomina podejście Tomicy do projektowania jej serii podstawowej, gdzie bardzo często japoński wydawca rezygnuje z szybek w elementach, które byłyby podatne na uszkodzenia.

To naprawdę ładnie odwzorowany samochód. Co mamy w nim jeszcze? Solidne metalowe podwozie, ogumione koła i bardzo dobrze odwzorowane wnętrze, wraz z boczkami drzwi. Filigranowe, bardzo zgrabne lusterka dodają modelikowi lekkości. A właściwości jezdne? Bardzo dobre, nic nie ociera, a autko toczy się bardzo lekko i utrzymuje prosty tor jazdy. Warto też zwrócić uwagę, że część modeli Xcartoys’a jest resorowana i wtedy niewiele to ustępuje, jeśli idzie o właściwości jezdne, Tomice TLV. Niestety ZX/FuKang jest „sztywniakiem”.

Wróćmy do samego Xcartoys’a i jego katalogu, który jest nie tylko specyficzny, ale też po prostu bardzo ciekawy. Bo któż inny ma w jednym katalogu Audi 100 C3, Jeepa Wranglera, VW Jettę, VW Passata, a jednocześnie limuzynę prezydenta Rosji, czyli Aurusa Senata i przekrój przez produkcję chińskiej motoryzacji. A do tego dochodzą jeszcze auta w wydaniach militarnych, w tym Unimog. Kiedy to wszystko się zaczęło? Trudno jednoznacznie powiedzieć, bo firma jak na razie nie dba jakoś specjalnie o PR. Śledząc to co działo się na forach modeli w skali 1:64 można przyjąć, że zaczęło się to mniej więcej w 2018 roku, a debiut w autkach osobowych był spektakularny. Bo była nim Jetta. Co prawda nie trzymała skali 1:64, a bliżej jej było do czegoś w okolicach 1:55-1:60, ale poza tym była rewelacyjna. Gdyby zrobiono ją w skali 1:64 to mielibyśmy w zasadzie poziom TLV. Tak, tak dobre to było. Więc Xcartoys ma ogromny potencjał i patrząc na to jak stopniowo się rozwija jest szansa, że będziemy dostawać coraz ciekawsze autka wykonane na świetnym poziomie. A wtedy do prestiżu marki już tylko jeden krok.

Po bardzo dobrej chińszczyźnie, która jest lepsza niż się wydaje, przeskoczmy do dania, które świetnie wygląda, ale czy jest też smakowite? Ta bojowo stuningowana Honda Civic to model firmy Inno Models, wydany w serii Inno64. Firma ma siedzibę w Macau (które to terytorium ma podobny status jak Hongkong, czyli niby Chiny ale nie do końca), ale produkuje w Chinach. Zacznijmy od opakowania, bo oto mamy pierwszy w tym zestawieniu modelik, który jest dystrybuowany w przeźroczystej witrynce, przyobleczonej dodatkowo w kartonowe wdzianko. Przy takim sposobie prezentacji zawartości nie było już potrzeby pokazywania na opakowaniu tego co jest w środku, więc ograniczono się jedynie do gustownego rzutu bocznego, przypominającego rysunek techniczny. Witrynka jest bardzo porządnie zrobiona, a jej podstawa nie jest czarna (jak bywa w większości tego typu opakowań) i jest zrobiona z tego samego tworzywa co główna część, a jedynie zmatowiona i z naniesionym napisem informującym o nazwie modelu. Ładne i eleganckie rozwiązanie trochę sugerujące, że oto mamy do czynienia z czymś co jest warte takiej ekspozycji i jest modelem, a nie ekstremalnie dopieszczoną zabawką. I to jest w gruncie rzeczy kluczowe spostrzeżenie.

Honda Civic Ferio SiR EG9 to oznaczenie używane w Japonii dla Civica w wersji sedan. SiR natomiast sugeruje, że mamy do czynienia z wersją usportowioną i to konkretnie, bo wyposażony w silnik generujący coś ponad 160 konii. Ale nie ma co drążyć tematu, bo w silnikach Hondy można się łatwo pogubić, a w tej prawdopodobnie był silnik B16A, w którym pierwszy raz zastosowano system VTEC (choć były i warianty bez tego wynalazku). Przyjrzyjmy się samego modelikowi. Wygląda bojowo i … bojowo wygląda. Bo podstawową funkcją tego modelu ma być wyglądanie. I pewnie jest całe mnóstwo osób, którym to wystarcza. Ale nie mnie, bo ja korzeniami tkwię w resorakach, a nie w modelarstwie. A to oznacza, że jak coś jest autkiem, to musi jeździć. Jak nie jeździ to jest statuą i moje zainteresowanie nim kompletnie ulatuje. Honda od Inno64 jest rzeźbą, statycznym modelem do podziwiania. Koła się nie kręcą i niespecjalnie da się z tym coś zrobić. Ale za to dostajemy możliwość ich zmiany.

Za każdym razem jak oglądam modelik premium od środka to czuję się trochę wystrychnięty na dudka. To za to płacę te dziesiątki złotych? Welly prawie to samo robi za 8 zł. W przypadku Inno naprawdę nie jest to naciągane porównanie, podwozie jest plastikowe a wnętrze dość przeciętne. Jak rozkręciłem Hondę to myślałem, że co prawda koła się nijak kręcić nie mogą, ale może przynajmniej da się ją trochę podnieść. Te wypustki przy felgach sugerowały coś takiego. Ale nie służą do tego aby podnieść zawieszenie, a do tego aby osadzić i unieruchomić tarcze hamulcowe, które montuje się na osi tuż za kołami. W którejś z anglojęzycznych recenzji modeli Inno64 przeczytałem, że autka ten marki dają bardzo dużo dodatkowej wartości kolekcjonerskiej. Bo oprócz naprawdę fajnej witrynki mamy jeszcze możliwość zmiany kół, a także ciekawy komplet kalkomanii, które możemy nanieść na modelik. Mój egzemplarz trafił do mnie jako używany i już zarówno maskę jak i drzwi miał oklejone. Czy to wszystko rekompensuje statyczność i wrażenie pewnej plastikowości? Nie wydaje mi się.

Wizualnie trudno jest coś tym modelikom zarzucić. Ale lepiej nie wchodzić z nimi w kontakt bezpośredni, bo wtedy modelarska kruchość może zacząć przeszkadzać. I tu trzeba wyraźnie podkreślić, że wszystko zależy od preferencji i podejścia do tego czym ma być model samochodu. Choć i tu nie zawsze wszystko jest jednoznaczne. Bo przecież całe rzesze kolekcjonerów nigdy nie otwierą blistrów ze swoimi resorkami i nie mają okazji doświadczać ich właściwości jezdnych lub ich braku. Czy gdyby te zapakowane autka były statycznymi modelami to byłoby im to obojętne? Nie wiem, ale chyba nie.

Inno Models zaczęło wypuszczać modele w 2016 roku, a przyświecało firmie dość ambitne hasło – „Tworzenie modeli aut jest sztuką samą w sobie”. W katalogu mają modele w skali 1:18 (raczej niewiele), w skali 1:43 (trudno powiedzieć) i w naszej ulubionej 1:64. Profil oferty jest zdecydowanie nastawiony na wersje sportowe i wyczynowe, mocno osadzony w japońskiej motoryzacji, ale też czyniące pierwsze wycieczki w kierunku Europy. Stąd mamy obok siebie zarówno Lancery, Silvie czy Skyline’y, ale jest też Ford Sierra Cosworth i – co dość zaskakujące – Range Rover pierwszej serii. Auta są wydawane zarówno w wersjach cywilnych, jak i wyczynowych (stosownie oklejonych i stuningowanych), ale trafiają się też i pojazdy funkcyjne (jak radiowozy). Ile tego wydano? Całkiem sporo, choć trudniej trafić na wiarygodną dokumentację, taką jak prowadzą fani Tomicy i Mini GT. Niemniej wariantowość kolorystyczna modeli Inno64 jest bardzo duża.

To była chińszczyzna zdecydowanie nakierowana na wygląd, wróćmy do bardziej konkretnych doznań, gdzie i popatrzeć można i pojeździć. Na stół wjeżdża Tarmac …

W tym zestawieniu Tarmac Works to żaden tam żółtodziób, bo na rynek wszedł w 2014 roku. Firma ma siedzibę w Hongkongu i na tle konkurencji jawi się jako „gruba ryba”, a to za sprawą kilku serii, które wydaje, a także i kooperacji, które pokazują, że znani wydawcy najwyraźniej zaufali Tarmac’owi (jak sami tarmacowcy napisali – „Jesteśmy w 110% pasjonatami tego, co robimy i uwielbiamy współpracować z podobnie myślącymi dostawcami i markami”). Firma rozkręca też klub kolekcjonerski Tarmac Works Owners Club z odpowiednim systemem bonusów i dedykowanych modeli. Do Tarmaca dość długo się skradałem, w czym spora wina amerykańskich wydawców modeli 1:64, a także Tomicy, którzy dość skutecznie zużywali moje zasoby finansowe. Nie pomagała w tym również sportowa charakterystyka oferty. Tak swoją drogą to zadziwiające jest to, że tyle firm poszło właśnie w tym kierunku. Może po części to „zasługa” Tomicy właśnie, która wydawała JDM-y w cywilnych wersjach, a wyczynowych w zasadzie unikała.

Ale przyszedł ten dzień, w którym i do Tarmaca zabiło mi serce. Pojawił się on … Datsun 510 Wagon (Bluebird), w wydaniu zupełnie cywilnym, by nie powiedzieć rekreacyjnym. I już wiedziałem, że musi być mój. Autko dociera do odbiorcy w pudełko-witrynce, czyli od przodu mamy szybkę a od tyłu ściankę z grafiką przedstawiającą modelik. Jakbym był złośliwy, a nie jestem, to bym powiedział, że grafika owa bardzo przypomina mi to do czego sam dążyłem w rysowaniu samochodów. Z tym, że tak narysowany samochód byłby moim szczytowym osiągnięciem. I tu ewidentnie mamy rozbieżność jakości wizerunku z rzeczywistym modelem, ale ma to swój niezaprzeczalny urok. Trzeba zaznaczyć, że ten czerwony Datsun pochodzi z tańszej serii Tarmaca, czyli Global64, gdzie główna seria to Hobby64, więc ewentualne refleksje i spostrzeżenia nie mogą się odnosić do innych serii.

Nie wiem na ile to zasługa tego konkretnego modelika i tego, że jest to cywilny Datsun, ale w kategorii „czysta sensoryczna frajda” to jest to w zasadzie porównywalne z Tomicą TLV.  Po prostu cieszy. A raczej cieszyłoby, gdyby nie kiks produkcyjny. Niestety trafił mi się egzemplarz z podobną przypadłością jaką zidentyfikowaliśmy w Alpinie od Mini GT. Znów problem z kołami na sztywno osadzonymi na osi i ich współosiowością. Czyli ponownie koło nie zostało osadzone na osi w jego geometrycznym środku, tylko się coś omsknęło. Sęk w tym, że przypadku Datsuna odchylenie było krytyczne i w zasadzie kwalifikowało się do odesłania autka do dostawcy. No ale tu jest matchorette więc tego typu sytuacja to woda na młyn blogowej aktywności. Autko rozkręciłem (bo Tarmac daje taką możliwość) i dokładnie obejrzałem. Pewnie szukałbym innych kół, ale te dobrane fabrycznie mają tak idealnie pasujący wzór, że postanowiłem jednak o nie zawalczyć. To oznaczało konieczność ściągnięcia koła i jego ponowne zamontowanie w lepszy położeniu. Czy to w ogóle ma szanse się udać? Szczerze mówiąc nie bardzo, bo oś wyrobiła już określony, krzywy otwór w feldze. Czy naprawa dała wiec jakiś sensowny rezulat? Tak, można uznać że ponowne zamontowanie koła poprawiło sytuację o jakieś 50-60%. Nie da się kompletnie zniwelować efektu podskakiwania, ale jest on zdecydowanie mniej uciążliwy (no jak widać bycie fanem toczących się kół bywa wyzwaniem). Oś po naprawie trafiła na tył auta, bo tam jakoś lepiej jej się pracowało.

No tak, jest jeszcze as w rękawie jakim może się pochwalić ten modelik. Rower montowany na bagażniku dachowym. Oczywiście plastikowy, ale niezaprzeczalnie rewelacyjny. Kiedyś na blogu był już wpis poświęcony „510-tce”, bo to jeden z moich ulubionych samochodów. Biorąc pod uwagę wszystkie Bluebirdy jakie mam to czerwone kombi trafia do pierwszej trójki najfajniejszych i jeśli Tarmac wypuści jeszcze inną wersję kolorystyczną tego cywilnego wydania to będę musiał ostro ze sobą powalczyć, aby go nie kupić. A wypuści i będzie błękitna z deską surfingową.

Wróćmy do samego Tarmaca. Z wszystkich analizowanych firm ma on chyba najlepiej rozwinięty marketing i komunikację z kolekcjonerami (pomijam Tomicę, bo ta ma dużo ciekawych rzeczy, ale często w języku samurajów). Narracja firmy jest zdecydowanie prokolekcjonerska, a jej jakość jest bardzo satysfakcjonująca. Co do zakresu i wielkości oferty to jest ona bardzo bogata, szczególnie jeśli chodzi o liczbę wariantów kolorystycznych. No i trafiają się w niej prawdziwe rodzynki miłe europejskiemu oku, jak np. Volvo 850, które w roku 2021 wyszło w 6 wariantach kolorystycznych, czyli Volvo 240 Turbo (oba w serii Hobby64). A jest jeszcze seria Hobby64+ gdzie autka zostają „otwarte”, czyli np. Lancia 037 ma unoszoną tylną część nadwozia i pokazuje swoje mechaniczne serce. Warto jednak zwrócić uwagę, że im wyżej w hierarchii odwzorowania tym większe prawdopodobieństwo spotkania modelu statycznego (chyba tylko Global64 ma gwarantowane ruchome koła). A do tego wszystkiego dochodzą jeszcze akcesoria (np. sprzęt warsztatowy, oczywiście w skali 1:64) i współprace z innymi, jak American Diorama czy moje ulubione Schuco. Nie do końca wiem na jakich zasadach te współprace się odbywają, ale wygląda to tak, że modele Schuco 64 są zaprojektowane i zrobione według dokładnie tej samej filozofii co prezentowany Datsun. A że Schuco nie od dziś znane jest z różnych przedziwnych kolaboracji, które przykrywa własną etykietką, to i nie zdziwiłbym się, że to Tarmac jest ich rzeczywistym podwykonawcą.

I w tym momencie ponownie musimy przerwać tę naszą chińską ucztę. Materiał, jak widać, rozrósł się do rozmiarów regularnej trylogii. W sumie bardzo ciekawe doświadczenie się z tego zrobiło, zarówno w wymiarze koncepcyjnym, jak i poznawczym, a także warsztatu pisarskiego.  Część trzecia i ostatnia pojawi się w ciągu kilku dni. I będzie widowiskowo …

4 myśli w temacie “Chińszczyzna w ośmiu smakach … część 2

  1. Wybór modeli reprezentatywny i cieszący oko zbieracza, jak zawsze u Ciebie. Tym razem moją uwagę przykuł refleksja na temat organoleptyczny – warto czy nie warto otwierać opakowania? Dla mnie to pytanie retoryczne, uważam bowiem, że jeśli ktoś chce się napawać wyłącznie wzrokowo radością posiadania autka, to znaczy, że jest niezłym modelem. Wiem, oceniam osobiście wycieczkowo, ale to wynika z braku zrozumienia dla takiego podejścia do zbieractwa. Przecież te autka są samą radością (większość przynajmniej), taką jak kotki dla internautów czy Zenek dla melomaniaków. Przyjemność z toczenia, czucia detalu pod opuszkiem palca, możliwość zajrzenia do wnętrza z naprawdę bliskiej odległości, czy wreszcie sam ciężar autka, który jest cechą bardzo trudną do opisania – to wszystko napędza mój apetyt na więcej. Dlatego cieszę się, że jest nas więcej, bo wielbicieli statycznych modeli jest chyba zdecydowanie mniej. I trochę podejrzewam tych ostatnich o biznesowe podejście do swojego kolekcjonerstwa, bo przecież „zapakowane” jest warte więcej. To nie zarzut, każdy zbiera co tam chce i w jakim chce celu, jednak to nie dla mnie, pozdrawiam serdecznie Matchorette

    Polubienie

    1. 😉 Tak, bardzo dobre porównanie z tymi kotkami. Autko w ręku to jest zupełnie coś innego niż autko w blistrze i dlatego otwierane pudełka są tutaj dobrym rozwiązaniem (no chyba, że są jeszcze więksi hardcore’owcy i trzymają modeliki w pudełkach, ale zafoliowanych). Co do wagi i jej znaczenia, to w części trzeciej pojawi się pewien wątek dotyczący tego aspektu.

      Polubienie

  2. Nie czekając na finał trylogii napiszę 😉 Może po prostu producenci nie wiedzą czego my kolekcjonerzy chcemy? Z jednej strony jesteśmy „resorakomaniakami”, czyli resorki, noszenie autka w kieszeni (Tomica Pocked Cars), gładka jazda po podłodze (Hot Wheels) i odporność na takie traktowanie. Z drugiej strony estetyka, cienkie słupki, lakier, detale, ruchome elementy, gwarancja „nowości” przy ewentualnej odsprzedaży. Ja lubię to wszystko, ale nie koniecznie na raz. I dlatego doceniam czasami nawet to, że jakiś modelik/resorak ma widoczny, łatwo naprawialny defekt. Wtedy otwieram blisterek, naprawiam, i mam autko w ręku 🙂 A inne mogą być inwestycją. Lubię też „nierozpakowane” resoraki sprzed lat; dlaczego by nie zrobić kiedyś takiej przyjemności innym?… Pozdrawiam i dziękuję za ciekawą megaprodukcję 🙂

    Polubienie

    1. Tak. To prawda jest coś magicznego w tym, że ktoś zdołał utrzymać fabrycznie zapakowane Majorette w blistrze przez 30-35 lat. I podoba mi się idea zrobienia przyjemności innym. Zresztą sam też tak robię, wbrew pozorom. Moja pierwsza część „amerykańskiej” kolekcji 1:64 pochodząca sprzed 12-13 lat tak mniej więcej do tej pory jest rozpakowana w 30%. Z biegiem czasu coraz trudniej było mi dobierać się do środka. Jest to irracjonalne w zasadzie, ale w moim przypadku jest to pewna prawidłowość. Jak otwieram „nowego”, dopiero co kupione, nie mam żadnych wyrzutów sumienia, ale jak mam to samo zrobić z 10-latkiem, to niezmiernie rzadko się na to decyduje. Zrobiło się to trochę przypadkiem, bo nie zamierzałem ich więzić, a idea była taka by 1-2 razy w roku robić sobie święto i otwierać. Wystarczyłoby na 10-12 lat 😉

      Polubienie

Dodaj komentarz